Powoli zaczynam rozumieć fenomen Imagine Dragons. "Smoke + Mirrors" to sprytna mieszanka wysmakowanej elektroniki, popowego drygu, rockowego rozbuchania ze szczyptą indie.
Nie oszukujmy się, Amerykanie grają muzykę dla młodych i to głównie dziewczyn. Celując w tę grupę, są wyśmienici. Mamy nieco syntetycznych klimatów rodem z Hurts, kolorowych migoczących dźwięków w stylu The Killers ("Shots") i melancholijną monumentalną elegancję na miarę Woodkida ("Gold"). Kiedy trzeba, zespół potrafi być też bardziej zadziorny, grać ostro ("I'm So Sorry"). Kwartet bywa stanowczy, krocząc dumnie śladami Muse ("Friction"), bez problemu tworzy też stadionowe ballady, którymi mógłby ścigać się z Coldplay ("Dream"). Nawet folk nie jest im obcy ("I Bet My Life"), a i momentami usłyszymy echa Kings of Leon. Jest w tej muzyce dramaturgia, pewna emocjonalna egzaltacja i bogate aranżacje. Słowem, wszystko, co trzeba, by poruszyć niewieście serce. Starszy, bardziej wprawiony słuchasz szybko pozna się na niektórych sztuczkach, nie da tak łatwo nabrać się na tricki, którymi Imagine Dragons mamią oczy i uszy młodych dziewcząt, niczym szachista odczyta kolejne ruchy, przewidzi zmiany napięcia utworów i z wyprzedzeniem dostrzeże kompozycyjne zakręty. Nie dla nich ta muzyka i tyle. Ja mam jednak z kapelą z Las Vegas inny problem.
Chłopaki mają dryg do pisania przebojów. Nie tych wiekopomnych, nie tych, które dzisiejsze nastolatki za 15 lat będą puszczać dzieciom, wspominając z rozrzewnieniem pierwsze miłości. To hity z kategorii sezonowych, festiwalowych. Tego im nie odmówię. Problem, że na "Smoke + Mirrors" takich utworów nie jest aż tak wiele. Zaskakująco często wkrada się przeciętność, mierne melodie, słabe refreny i ogólna mizeria. Na domiar złego panowie uparli się, by na edycję deluxe upchnąć 18 utworów, co daje blisko 70 minut muzyki. Muzyki nierównej, niespójnej, momentami boleśnie banalnej.
Więcej, wcale nie znaczy lepiej. Trzeba umieć odsiać dobre piosenki od zapychaczy, szczególnie w przypadku tak różnorodnego zestawu, jakim jest "Smoke + Mirrors". Niestety, tego Imagine Dragons nie opanowali.
Źródło : Koncertomania.pl
Imagine Dragons – Smoke + Mirrors – Recenzja płyty
Jeśli kiedykolwiek obawialiście się, że „syndrom drugiej płyty” dopadnie także i Imagine Dragons – jednemu z największych odkryć ostatnich lat, dzieci szczęścia i wszystkiego co dobre – możecie schować żyletki. Nie tylko nie dopadła ich ta przykra przypadłość, ale i przebili swoją poprzedniczkę dwukrotnie. Smoke + Mirrors zadowoli bowiem wszystkich.
W sumie trudno się dziwić, że płyta okazała się sukcesem, gdy od początku 2014 roku zaskakiwali nas ciągle nowymi i coraz to bardziej intrygującymi singlami, zaczynając od najlepszej części w nowych Transformersach jaką była piosenka Battle Cry po Gold, I Bet My Life, czy dostępne niestety tylko w wersji Deluxe płyty – Warriors (taka ciekawostka – to nie jest utwór dla jakiś żołnierzy czy coś. Jest dla graczy League of Legends. Serio.) Mają w sobie wszystko z czego zasłynęła grupa – chwytliwe wstawki gitarowe, głos Dana Reynoldsa i wielki bęben. I tego się trzymają. I dobrze, bo wychodzi im to najlepiej.
Jeżeli byliście fanami Night Visions – mogę was zapewnić, będziecie bardzo usatysfakcjonowani. Jeśli nie byliście… cóż. Takich ludzi ponoć nie ma. Imagine Dragons ponownie zaserwowali nam idealną porcje alternatywnego rocka w najlepszym tego słowa znaczeniu – pełnym chwytliwych brzmień, wpasowanych motywów i tekstów pasujących do każdego, jednak nie wchodzący w bezsensowny mainstream. Każdy utwór niesie za sobą inną energię – jak choćby mój osobisty numer jeden jakim jest I’m so sorry, który miażdży swoim prostym przekazem i emanującym idealnie dopasowanym brzmieniem trochę mocniejszym od reszty albumu. Jest to prawdopodobnie najbardziej pasujący utwór do poprzedniej płyty zespołu.
Właściwie pierwsze sześć utworów na płycie to gotowe single, a nawet można szarpnąć się na zdanie, że każde to przykład na hit dla innego targetu. Płyta imponuje swoją złożonością i brakiem „tej gorszej części”. Wyraźnie widać, że druga szóstka to nieco bardziej stonowane kompozycje, jak Dream czy The Fall, jednak panowie nadają się do tego równie dobrze, co do bardziej ostrzejszych brzmień z podrygiem. Mimo wszystko przechodzimy w drugi klimat delikatnie i bezboleśnie.
Jest to typowy krążek do którego można zastosować nieśmiertelną frazę panta rhei – niesamowity feeling i jedność płyty od początku do końca, hitu za hitem i niesamowita energia płynąca z każdej nuty, udowadnia, że nie jest to kolejny zespół znaleziony w odmętach internetów przez Ubisoft do promocji swojego Assassin’s Creeda, ale pełnoprawny band, który namieszał już teraz w całej branży muzycznej na świecie, a krytycy będą stawiać ich obok Coldplay oraz One Republic.
Imagine Dragons stają się powoli pewniakiem, potęgą w muzyce światowej. Czy to ich zgubi? Póki co, wcale na to nie wygląda. Druga płyta równie świetna jak pierwsza, brak wielkiej wpadki czy oczywistej kompromitacji – pomińmy milczeniem aspekt LoLa – zapowiada świetlane lata przed tym zespołem dla członków jak i fanów. Prawdopodobnie murowany kandydat do płyty roku dla wszystkich mediów, którzy nie zachwycali się w zeszłym roku Ariel Pink i Swans (czytaj: nie-super-undergrandowych), gdyż Imagine Dragons nigdy nie byli indie i mało znani. Oni od początku byli gigantami. I kamień w oko każdemu, kto powie, że nie zasłużyli.
9/10
Źródło: Aletermag.pl