poniedziałek, 4 sierpnia 2025

Zwiedzanie miasta z lokalsami, to inny wymiar. | Weekend we Wrocławiu na speedrunie.

Wybierając się do jakiegoś innego miasta niż Lublin, to zawsze powodem był jakiś koncert, a zwiedzanie zawsze było tak przy okazji. Zwiedzanie zawsze było też na własną rękę, zawsze wybierało się miejsca, które chciało się zobaczyć, a na miejscu ogarniało się transport, szukało się autobusów i tramwajów. Często towarzyszyła przy tym niepewność, czy aby dobrze człowiek pojechał, albo czy nie znajdzie się w jakiejś szemranej okolicy. Zazwyczaj te wątpliwości się rozwiewały i kończyło sią fajną przechadzką. Było to łażenie w nieznane i po nieznanym.

W zeszłym roku w październiku pewna osoba zabrała mnie do Wrocławia, a że ta osoba mieszkała przez większość swojego żywota w tym mieście, to był to jej powrót na stare śmieci, przynajmniej tak na chwilę. Znaczy, beze mnie też jeździła ta osoba, ale to był pierwszy raz, kiedy zabrała mnie. Głównym motywem było pokazanie mi miasta, a przy okazji ta osoba miała okazję spotkać się ze swoimi znajomymi.

Pierwszą rzeczą po przyjeździe do miejsca docelowego, zostawieniu gratów i odstawienia w bezpieczne miejsce samochodu, była przejażdżka Hondą Accord, na którą nas zabrał kolega tej pewnej osoby. Po drodze zabraliśmy też drugiego kolegę. I tak trafiliśmy pod most. Tylko na chwilę, i żeby wyjąć i otworzyć browara, oczywiście przez tych, co mogli. 

Kiedy wróciliśmy się w miasto, auto zostało odstawione, a my dalej wędrowaliśmy pieszo. I tak przeszliśmy koło szpitala psychiatrycznego, koło więzienia. Z jakiegoś powodu dziwiło mnie, że jedno i drugie jest tak o w mieście. W Lublinie to jest tak bardziej na obrzeżach. Znaczy, we Wrocławiu też są na tak jakby obrzeżach w pewnym sensie, ale wokół jest i wiele więcej zabudowań. Na przeciwko szpitala było osiedle, a przez część terenu więzienia mogliśmy przejść, bo z jednego budynku zrobili budynek mieszkalny. Też ciekawą rzeczą było to, że w więziennych murach, które były z takiej charakterystycznej, jakby brudnej cegły, były ślady po pociskach zza czasów wojny. Jak myśmy tak się przyglądali tym murom, to ja w duchu sobie pomyślałam, że zaraz ktoś nas z tego więzienia wyjdzie i przegoni. Kolejne miejsce, do którego zaszliśmy, a koło którego mieli taką "ich" miejscówkę, to był Wrocław Nadodrze, czyli dworzec kolejowy. 




Ktoś by się spytał, a cóż to takiego wspaniałego w budynku dworca może być? No nic, ale podoba mi się ta budowla. Tylko szkoda, że on tak marnotrawnieje i niszczeje. Kiedyś miał na sobie ten budynek neon "Wrocław Nadodrze", ale ten neon poszedł do pewnego muzeum. Ja ogółem lubię te charakterystyczne budynki z tej cegły. To też jak wcześniej wspomniałam o cegle, co wygląda na brudną, to o to mi chodziło. Potem poszliśmy na Plac Powstańców Wielkopolskich, bo w dalszą podróż trzeba było nam ruszyć komunikacją miejską. A w trakcie czekania na tramwaj, czy inny autobus, to sobie porobiłam parę zdjęć całkiem ładnym budyneczkom, przy okazji chciałam się trochę rozgrzać z tym robieniem zdjęć, bo wśród obcych ludzi to ja się krępuje z jakiegoś powodu.








Nim dojechaliśmy, nim zjedliśmy, nim wypiliśmy i doszliśmy, to zrobiło się już ciemno (październik hello), ale w sumie to dobrze, bo zaszliśmy w uliczkę z neonami. Galeria Neon Side na ulicy Ruskiej 46C, to takie podwórko wśród kamienic. Na ten moment co byliśmy, to nie wszystkie neony świeciły, a i niedługo mieli wyłączać je wszystkie i zdejmować, tak miejscowi mówili, a jak się stało, to tego nie wiem. Przy kolejnej (którejś) wizycie, jak będzie okazja, to zobaczę. Tutaj też trafił ten neon "Wrocław Nadodrze", no ale on nie świecił. Pierwsze dwa zdjęcia są z baru, w którym byliśmy, nazywał się "Afera", i tak pasuje do tematu neonów. Te zdjęcia mają po dwie wersje, bo nie mogłam się zdecydować podczas edycji. Potem niektóre zdjęcia też mają po kilka wersji. Chyba niechcący wpadłam w króliczą norę z tą swoją edycją zdjęć 😅.





















Wędrując dalej, zaszliśmy na rynek, z którego Wrocław słynie. Z jakiegoś powodu zaszliśmy od strony, z której się nie spodziewałam, nie wiedzieć czemu. Mimo, że było ciemno, to nadal było bardzo ładnie. Oświetlenie, czy światła z lokali tak otulały, na ile mogły to miejsce, a mokre po deszczu nawierzchnie dodawały efektu. Jedynie mojemu aparatu się to średnio podobało (czasem ma swoje humory), w jakich warunkach robił zdjęcia, a robienie tych zdjęć w pośpiechu, no i po paru procentach, nie pomagało. Choć mimo to, zdjęcia nie wyszły jakieś złe. Przy okazji będą reprezentować sobą warunki, w jakich zostały zrobione.

Pierwsze cośmy zobaczyli, to również rozpoznawalny ratusz. Nie wiem dlaczego, ale moja podświadomość widzi w nim kościół. Dlaczego? Nie wiem. To chyba przez te wieżyczki. W każdym razie Ratusz we Wrocławiu, zwany również Starym Ratuszem, a pierwsze wzmianki o jego budowie pojawiły się w 1299 roku, co jakiś czas coś dobudowywali, więc powstawał w kilku etapach na przestrzeni około 250 lat. Został wybudowany w miejscu, gdzie znajdował się Dom Kupców. Jako siedziba władz miejskich i sądownictwa był używany od jego powstania do czasu oblężenia Festung Breslau, w czasie którego budynek został całkowicie zniszczony. Odbudowano go w latach 1975-1980. Teraz znajduje się tam Muzeum Sztuki Mieszczańskiej, oddział wrocławskiego Muzeum Miejskiego. Idąc sobie uliczką przeszliśmy koło Pomnika Aleksandra Fredry i można było popatrzeć na ładne, kolorowe, zadbane (no przynajmniej od frontu) kamienice.


















Widzieliśmy zachodnią stronę ratusza, a przechodząc dalej, przeszliśmy na jego drugą stronę i najbardziej rozpoznawalną. Mi podoba się cały ten budynek, ale ta wschodnia i południowa jego strona jest najbardziej ikoniczna. Bardzo podoba mi się, jak ta budowla wygląda, te wykusze, te szczyty, jak wygląda elewacja, jakie są płaskorzeźby, czy jakie są kolory. Jednak to wszystko powoduje, że dzięki nim najbardziej się ten budynek zapamiętuje. Ludzie obrazy malują widoku wschodniej strony. On ma "tylko" dwa piętra, ale te szczyty powodują, że budynek wydaje się ogromny. Jak stanęliśmy pod nim, dyskretnie dopić bimber, i spojrzałam do góry, to on się taki ogromny wydaje. Popatrzyłam do góry, a tam kolos. 
















Idąc dalej, przeszliśmy się Sukiennicami, rzuciliśmy okiem na Fontannę "Zdrój" i skierowaliśmy się w stronę kościoła. Przeszliśmy przez łuk pomiędzy dwoma budynkami, kamieniczkami "Jaś i Małgosia". Jedna z osób w naszej grupce interesowała się Wrocławiem, jego historią, chciałaby być przewodnikiem dla wycieczek i opowiedziała nam o poszczególnych miejscach, ale niestety mało zapamiętałam. Szkoda, zaś z drugiej strony wszystko działo się szybko, bez planu. O kamieniczkach "Jaś i Małgosia" zapamiętałam tyle, że przez połączenie arkadą, wyglądały jak dzieci trzymające się za ręce i zostały nazwane imionami postaci z bajki braci Grimm przez wrocławian po II wojnie. Kamieniczka Jaś, mający również nazwę Domek Miedziorytnika, to galeria sztuki i na zewnątrz ma krzyż Zrób to sam. I to nie jest żart, to oficjalnie się tak nazywa. Mnie, jako osobę niewierzącą, to nie ruszyło, wręcz rozśmieszyło, ale jako powiedziałam o tym moim rodzicom, to zostałam prawie przez nich wyklęta. Przywykłam do tego 😆. Cóż. Natomiast tuż obok był kościół Garnizonowy Bazylika Mniejsza pod wezwaniem świętej Elżbiety i strasznie szkoda, że nie zobaczyłam go w pełnej okazałości, bo widząc w ciemności jego wieżę, to robiła wrażenie, a w świetle dziennym pewnie można bardziej podziwiać ten budynek. Dlatego między innymi stwierdziłam, że przy kolejnej wizycie trzeba zrobić porządne obejście rynku i wszystkiego wokół, żeby zobaczyć wszystkie ważniejsze punkty, a okres dłuższych dni powinien pomóc. 






Kontynuując spacer doszliśmy do budynku Uniwersytetu Wrocławskiego. No mieli rozmach. I ładnie oświetlili ten budynek. Jedynie przez to oświetlenie uzewnętrzniane są nierówności w elewacji 😛. Idąc kawałek dalej, przeszliśmy koło Fontanny Szermierza, a na przeciwko niej, kawałek dalej, był budynek Dawnego konwiktu świętego Józefa - "Dom Staffensa". No ładny budynek, ładny. Na tamtym etapie poszła decyzja, że idziemy na wyspę. Wyspę Słodową, do miejsca spotkań i picia browarka (i nie tylko). I na wyspie piliśmy sobie właśnie tego browarka, swoją drogą na wyspie można legalnie spożywać alkohol, a pijąc sobie browarka, mieliśmy widok na Uniwersytet, tylko od drugiej strony. Pięknie on się odbijał w tej wodzie, dzięki swojemu oświetleniu. Ta miejscówka nad Odrą z widokiem na Uniwersytet i jego odbiciem ma świetny klimat. 

















Spędziliśmy trochę czasu na wyspie, ale przyszła pora na to, żeby się rozejść. Na koniec tego dnia, gdy przyszło takie wyciszenie, przed snem, dopiero dochodziły do mnie pewne myśli. Cały dzień od przyjazdu był intensywny, człowiek trzymał się tego, co się działo na bieżąco, ale jak już nastąpił spokój, to przychodziły do mnie myśli. Chociażby to, że znajomi tej osoby, z którą tam pojechałam, dopiero co mnie poznali, a traktowali mnie, jak jednego z nich. To było coś, co spotkało mnie pierwszy raz w życiu, w momencie poznawania nowych ludzi. Kurde, jeden kumpel przyjechał po nas, wziął między innymi jedną osobę, której kompletnie nie znał, a po przejażdżce zaserwował wszystkim piwo, w tym mi, tak jakbym była one of them. Nie wiem, może dla kogoś to jest nic niezwykłego, no ale dla mnie było, było dziwne, ale tak pozytywnie dziwnie. Dodatkowo okazało się, że ci znajomi są bardzo spoko ludźmi. Angażowali się w tym, by pokazać mi miasto, i widać było, że interesowali się miastem. Przy okazji opowiadane były anegdoty i historie, które wydarzyły się im, w ich paczce. A zwarzywszy na to, że chodziłam z lokalnymi, to oni dokładnie wszyscy wiedzieli gdzie iść, którędy iść, znalazła się też w grupie osoba, która opowiedziała coś z historii danego miejsca. Człowiek był zwyczajnie prowadzony, to było nowe, bardzo komfortowe i przyjemne doświadczenie. To było kompletnie inne od tego, że łaziło się po danym mieście na własną rękę, pilnowało się mapę, chodziło się po nieznanym i trochę w nieznane, jak się szło gdzieś pierwszy raz. Cieszę się, że mogłam tak z lokalnymi pochodzić po Wrocławiu.