czwartek, 12 września 2024

Linkin Park - zespół który znam od czternastu lat powrócił po siedmioletniej przerwie.

Gdy zaczęło się tajemnicze odliczanie na stronie Linkin Park, wśród fanów rozpętało się zamieszanie. Oczywiście w trakcie odliczania stu godzin społeczność fanów wymieniała się swoimi domysłami, co to może być. Niektórzy żartowali, że zespół robi taki hype, a to będzie jakiś merch, albo jakieś wydanie z istniejącymi już utworami. Ja również byłam zaintrygowana, cóż to może być. Jednak coś czułam po kościach, że takie wielkie odliczanie, to już jest coś poważniejszego. Nie robiłam sobie żadnych nadziei. Nie robiłam sobie w głowie domysłów, czy to będzie nowa muzyka, czy jakiś koncert, może koncert pożegnalny, starałam się nie wymyślać niczego, idąc za stwierdzeniem, że spodziewaj się rozczarowania, to się nie rozczarujesz. 

W dzień, kiedy licznik zbliżał się do wyzerowania, wszyscy zasiedli do odliczania na livestreamie, widać było po ilości oglądających widzów, że ludzi robi się coraz więcej. Wszyscy wstrzymali oddech, albo siedzieli jak na szpilkach tylko po to, żeby zaraz po wyzerowaniu licznik zaczynał odliczanie, tylko tym razem w górę... Jednak między jednym a drugim odliczaniem pojawił się glitch i w nim fani dopatrzyli się czegoś, co przypominało datę piątego września. No cóż, no i do tego piątego trzeba było czekać. A w naszym przypadku to do północy z szóstym, bo mamy inną strefę czasową. Wiadomo było, że miał być to jakiś livestream. Nie wiadomo było co się na nim odbędzie.

Jak już był piąty września, i powoli zbliżał się czas, to niechcący siedziało mi to z tyłu głowy i jak sobie edytowałam zdjęcia, czy co tam innego robiłam, to co jakiś czas zerkałam na zegarek. Livestream zaczął się trochę wcześniej, był taki waiting room, szansa, żeby nazbierać ludzi do tej godziny zero (oj, zero tu jest bardzo ważne). Pisało "show will start soon", (czy jakoś tak). Dało mi to znak, że może jakiś koncert. Możliwe, że o tym coś tam, gdzieś tam było, ale ja starałam się nie czytać, tego co ludzie piszą, bo też i plotki jakieś się tworzyły. Nie chciałam w mojej głowie kompletnie żadnych sugestii. 

Z chwilą rozpoczęcia kwestia koncertu się od razu rozjaśniła. Gdy na scenie pojawiła się laserowa linia, a zaraz razem z nią wizualne obrazy i rozbrzmiało intro, ja się rozpłynęłam. Od razu czuć i słychać było ducha Linkin Park. Pojawiło się u mnie tyle emocji, że nawet nie wiedziałam, jakie emocje we mnie grają. Podczas tego klimatycznego intra, które z resztą jest świetne, ludzie z obsługi odkrywali przykryte folią, czy czymś instrumenty. Tak jakby inscenizowało to, że wracają po bardzo długiej przerwie i odkurzane są instrumenty. Moja głowa bardzo wolno wszystko procesowała, bo nadal nie wiadomo było wszystkiego, nie powiedziane było wprost. Trochę jakby nie chciało się w to uwierzyć. Kiedy wyszedł zespół, zagrał razem z intro, Mike Shinoda powiedział do publiczności "it's good to see you again" i zaczęli grać nowy utwór, to gdybym miała skrzydła, to bym odleciała. Emocje tak zagrały, że się wzruszyłam (no cóż, łymyn moment). Nadal wszystko działało na domysłach. Pojawiła się śpiewająca kobitka, zauważyć można było nieobecność dwóch muzyków, powstał lekki mętlik w głowie. Za dużo do przetworzenia. Zdziwiłam się, że (na tamten moment) być może zespół faktycznie wziął przyjął do siebie wokalistkę, jak mówiły niektóre plotki. Trochę inaczej, trochę dziwnie było słuchać muzyki Linkin Park w takim wydaniu. Jednak nie wydawałam wyroku. Chciałam wpierw to wszystko przetrawić. 

Po którymś utworze zajrzałam na Facebooka, zobaczyć co się dzieje z fanami. Widziałam w większości negatywne opinie o tym, co się dzieje na livestreamie. Potem co jakiś czas zerkałam, co tam fani mają jeszcze do powiedzenia no i różnie bywało, choć odzywali się też tacy, co byli pozytywnie nastawieni, albo chociażby chcieli dać szanse wokalistce. Po drodze podczas skakania między moimi kartami w przeglądarce, zauważyłam, że na YouTube ustawiona jest premiera teledysku nowego utworu, a niedługo wszędzie lawinowo widziałam posty o powrocie zespołu, o nowym utworze, o nowym albumie, czy o trasie koncertowej. 

Podczas trwania koncertu mieszało się we mnie kilka rzeczy: cieszyłam się, że zespół ponownie gra na jednej scenie; słuchanie na wokalu nowej wokalistki trochę przypominało mi "Already Over Sessions", w których Mike Shinoda z różnymi muzykami gra swój utwór oraz utwór Linkin Park; jakoś tak trudno było mi się przyzwyczaić do kobiecego wokalu; brakowało mi obecności gitarzysty i perkusisty, trochę to było jak to takie typowe powiedzenie "bez nich to już nie Linkin Park"; muzyka na żywo mnie oczarowywała; no i ogólne zmieszanie wewnętrzne. Od razu wiedziałam, że trzeba dać sobie czas, że na spokojnie trzeba to przetrawić. Ale na tamten czas było jeszcze coś, coś myślę bardzo ważnego. Otóż obserwując muzyków Linkin Park, skupiając się troszeczkę bardziej na tej starej części, widziałam u nich taką radość z grania, z interakcji z publicznością, czy samą obecnością ludzi. Miałam wrażenie, że im po prostu tego grania na żywo brakowało.

Linkin Park: FROM ZERO (Livestream)


Zaraz po zakończeniu koncertu, odbyła się premiera klipu do nowego utworu zespołu, "The Emptiness Machine". Utwór i teledysk mi się bardzo spodobały. Od tamtej pory słucham tego utworu prawie że bez przerwy. Zwyczajnie ten kawałek brzmi jak Linkin Park. Tak po prostu. Po kilku odtworzeniach pomyślałam sobie, że owszem, są zmiany, ale jeżeli muzyka mi się podoba, to nie warto dumać nad tym, czy wokal Emily Armstrong pasuje, czy nie pasuje, albo jak to niektórzy piszą, czy to nadal jest Linkin Park i tak dalej. Jeżeli dana muzyka będzie mi się podobać i będę uważać ją za dobrą, to się nie będę niczym ograniczać. 

Widząc te wszystkie wypowiedzi, typu "to nie jest Linkin Park", "Emily nigdy nie będzie taka jak Chester", "Emily nie zastąpi Chestera", że nowa odsłona to "profanacja" i w ogóle, że skoro nie ma Brada i Roba i to nie jest już to samo, no to mi się sam facepalm załącza. Pewna część fanów tego zespołu ma tyle w sobie jadu, często tacy tu "make Chester proud", a tu plują jadem, że to czy tamto. Często randomowo wyjeżdżają, albo wycierają wszystko stwierdzeniem "make Chester proud". Na niektóre rzeczy, co oni wypisują to scyzoryk sam się w kieszeni otwiera. Po pierwsze, jak można myśleć w sposób, że ktoś może zastąpić kogoś, w takiej sytuacji w jakiej znalazł się zespół Linkin Park, szczególnie w przypadku "zastąpienia" mężczyznę kobietą. No głosy Chestera Benningtona i Emily Armstrong, to dwie różne książki. Tu jest sytuacja, gdzie nikt nikogo nie zastępuje. Zwyczajnie Emily dołączyła do zespołu. Ludzie chyba też zapominają, że taki głos, jaki miał Chester był unikalny, i nikt nie będzie takiego miał. Zespół chcąc przyjąć jakiegokolwiek wokalistę nie znalazłby kogoś, kto by śpiewał tak samo jak Bennington, wiadomo. Do tego kogokolwiek by nie wzięli, to ludzie cały czas by go oceniali. Wokalista, który dołączyłby do zespołu cały czas byłby porównywany do Chestera i by narzekali, że jego wokal nie jest taki sam, że inaczej brzmi, inaczej śpiewa i cała ta otoczka, że to nie jest już to co kiedyś. Tacy porównują Armstrong i Benningtona, a co dopiero, jakby dołączył mężczyzna. Niektórzy mają aż za bardzo zamknięte głowy.

The Emptiness Machine (Official Music Video) - Linkin Park


Linkin Park zaczyna nowy rozdział, "From Zero" tak jak zatytułowany jest nadchodzący nowy ich album. Zdecydowali się na żeński wokal. Bo w sumie dlaczego nie, skoro i tak zaczynają od zera. Choć jak krążyły plotki, to tak nie umiałam sobie wyobrazić żeńskiego wokalu w tym zespole. Być może trudniej im było znaleźć kogoś z męskim wokalem pod względem emocjonalnym. Słuchając któregoś z poniższych wywiadów, zespołowi coś kliknęło z głosem Emily i powiedzieli, że to jest to. Również niedługo po livestreamie wyjaśniła się kwestia gitarzysty Brada Delsona i perkusisty Roba Bourdona. Brad postanowił nie brać udziału w koncertach i tylko tworzyć w studiu, a Rob zdecydował zdystansować się od zespołu. Obu panów rozumiem. W przypadku tego pierwszego wystąpienia na scenie mogłyby sprawiać o dyskomfort, może nie czuł się dobrze z tym, że miałby grać przed tyloma ludźmi. W przypadku tego drugiego, to zwyczajnie mógł nie chcieć dalej tworzyć, może miał jakąś blokadę. Ja czekam na rozwinięcie sytuacji, jak to wszystko się potoczy w nowym wydaniu Linkin Park. Jestem ciekawa, jak pójdą koncerty, bo na streamie zdarzały się małe niedociągnięcia, co też jestem w stanie zrozumieć, bo oni długo nie grali, to był koncert na żywo, więc i nerwy mogły ich podgryźć.

Wiedziałam, że prędzej czy później pojawią się jakieś wywiady, byłam ciekawa kulis wracania do tworzenia muzyki przez zespół, w jaki sposób spotkali się z Emily, jak to się stało, że zdecydowali się wypuścić nową muzykę i tak dalej. Długo czekać nie musiałam. I to jest coś wartego w przypadku fana do obejrzenia. Widząc ich i słuchając u Zane Lowe widziałam taką samą relację, jak przed przerwą. Słysząc, że oni się gdzieś od 2019 roku (o ile czegoś nie pokręciłam) zaczęli spotykać jak przyjaciele, bez spiny "a może coś stworzymy" i czasem sobie coś tam podłubali, nie koniecznie chcąc, by to był Linkin Park, no to ja się cieszyłam, że nie odwrócili się od siebie. Nad nową Linkin Parkową muzyką coś tam ruszyli w okolicach wydania "Lost", w sensie coś tam mieli i próbowali coś złożyć na album, i zespół zresztą też. No to jak chociażby Mike Shinoda opowiada o wszystkim, to aż się widzi tą iskierkę muzyka.

Ogólnie to podchwycili ten koncept sceny na środku. Myślałam, że to może tylko do livestreamu, ale potem widziałam plan na jakiś koncert i scena jest również na środku. Ja ten pomysł bardzo lubię, u Matallica, czy Eda Sheerana się to sprawdza i ogólnie w mojej opinii to wszędzie by się sprawdzało, bo mnie zawsze irytowała scena w jednym kącie i ci ludzie z tyłu to nic nie widzieli. Oprawa wizualna z tymi laserami i tak dalej, tak mocno mi się podoba, na intro jak wszystko działa pod melodię, no genialne. To intro to w ogóle mi się z Transformersami skojarzyło, jak poszły na początku takie elektroniczne dźwięki z laserem. Jeszcze intro przed "Papercut" też jest świetne.

Dobra, chyba czas kończyć tą moją pisaninę, co pisałam bez większego planu, tylko dukałam co myślałam. Zaraz to nie będzie miało jakiegokolwiek ładu i składu, więc no. Jak czegoś nie napisałam, to w poniższych wywiadach to jest. Ja się cieszę z powrotu Linkin Park, jestem ciekawa rozwoju sytuacji, czy tylko tym jednym utworem mnie chwycili, czy całą płytą. Ja daję im szansę, ale też nie obiecuję, że wszystko mi się spodoba.

Na koniec warto napisać to co padło w KROQ: "the fans can sing for Chester's voice or through Chester and Emily can be Emily".

Adieu.


Mike Shinoda talks about the next era of Linkin Park


Linkin Park: The Emptiness Machine, New Album & Return to Music with Apple Music’s Zane Lowe


poniedziałek, 10 czerwca 2024

Radioaktywna kartka urodzinowa.

Mam pewne przedsięwzięcie rysunkowe i w teorii powinnam się nim zająć, ale ostatnie kilka dni tak wyszły, że nie brałam się za rysowanie, ale przynajmniej wzięłam się za pisanie tego wpisu. A że dzisiaj obudziła mnie ulewa i burza po trzech godzinach snu 🥴, to postanowiłam papierowy tekst przelać na elektroniczny. 


Zbliżały się osiemnaste urodziny mojego brata ciotecznego. Miałam nic nie robić, ale pomyślałam, a spróbuję, co mi zależy. Cokolwiek z moim dziełem by się nie stało, to zawsze coś spersonalizowanego, skierowane do tej konkretnej osoby. Urodziny były pod koniec kwietnia, a za robotę wzięłam się pod koniec marca. 

Na początku musiałam pomyśleć, do czego kartka urodzinowa miałaby nawiązywać. Wiedziałam, że chłopak lubi gry komputerowe. Na początku myślałam, że wezmę elementy z różnych gier i zrobię jakąś sklejkę. Zrobiłam taki pierwszy bazgroł z elementami z dwóch gier i nie wyglądało to za dobrze, więc postawiłam na jeden motyw i był to motyw z gry "S.T.A.L.K.E.R.". Poszukałam i powybierałam referencje, w trakcie rysowania jakąś referencję dodałam i główka pracowała.






Swój pomysł przelałam po kolei na kartkę, i to taką co  coś na jednej stronie miała wydrukowane. Pierwszym elementem był znak radioaktywności. Potem narysowałam postać i wpadłam na pomysł, żeby przerobić inny znak na "radioaktive 18", żeby tak wiadomo było do czego to. Jak ja na to popatrzyłam, chwilę podumałam, i stwierdziłam, że tą postać trzeba zrobić w lustrzanym odbiciu. Więc wytarłam tą narysowaną postać i właśnie tak zrobiłam. No i wyglądało to o wiele lepiej. 


Ten pomysł trzeba było trochę lepiej przenieść na czystą i z lekka lepszą kartkę. Ponownie zaczęłam od znaku radioaktywności. Do pomocy i przyśpieszenia roboty wzięłam sobie cyrkiel, narysowałam nim kółko i w nim próbowałam wpisać ten znak. Postać starałam się narysować jak najdokładniej, żeby potem było jak najmniej roboty. Znak "radioactive 18" zrobiłam od linijki, żeby był już gotowy i żebym mogła się skupić na tych większych elementach.


Kolejna kartka to polepszenie tego co narysowałam. Przekalkowałam to co miałam i na nowej kartce naniosłam poprawki. Linie postaci zrobiłam mniej kanciaste, poprawiłam elementy na kombinezonie, czy maskę, lufę broni skróciłam, a znak radioaktywności próbowałam poprawić tak, by wyglądał jak najbliżej do oryginału, co nie było proste. Ten znak wygląda na prosty, ale żeby go narysować, to się trochę pocackałam z tym. Nawet mała zmiana linii potrafiła zmienić to, jak wygląda ten znak. I przy każdej poprawce jakaś linia była za bardzo w tę lub w tę i próbowałam rozgryźć, jak to zrobić, żeby było dobrze.


Na kolejnej kartce znowu pomęczyłam się ze znakiem radioaktywności. Próbowałam znaleść środek, by on wyglądał. Widać ile tam linii i mikro linii jest. Znak "radioactive 18" również dostal małe poprawki, taka kosmetyka. Ponownie skróciłam lufę broni, bo jednak nadal była za długa i ponownie zrobiłam mniej kanciaste linie u postaci. Zauważyłam, że za bardzo podążałam za referencją i musiałam remind myself, że to referencja i mogę na swojej kartce robić co chce, a mniej kanciaste linie bardzij mi pasowały. Jeszcze małą poprawkę naniosłam na maskę przeciwgazową. Ku zaskoczeniu, głównie moim, dużo szkiców nie było, a ten poniżej był ostatnim. To był etap, gdzie stwierdziłam, iż nic więcej tu nie porobię i jest to najlepsza wersja. 


Cóż, trzeba było wziąć się za kredki. A że ja z kredkami mam dość krótką relację, no to miałam lekkie obawy. W razie co, gdyby mi poszło coś nie tak, miałam jedną dodatkową przekalkowaną wersję, która mi się źle przekalkowała, była nie pełna, ale w razie potrzeby, to miałam plan B. Ponownie, zaczęłam od znaku radioaktywności, bo to właściwie jego się obawiałam najbardziej i w razie gdyby mi nie wyszedł, no to mogłabym przesiąść się na drugą kalkę. Na szczęście mi wyszedł, a właściwie jego tło. Sam znak zrobiłam czarnym i wzięłam do niego pisaka z Faber-Castell, PITT atrist pen, taki z pędzelkową końcówką. Wzięłam go, żeby się przekonać, że zaczyna się kończyć... No ale bazę koloru, co było moim zamiarem, udało się zrobić. Wracając na chwilę do tego tła, to bałam się, że mi się kolory nie zblendują, albo, że te tak jakby pierścienie kolorów nie będą równe i starałam się pod tymi dwoma względami zrobić to jak najlepiej, mając też na uwadze to, co mi w przeszłości nie wychodziło tak jak chciałam i wiedziałam (wprawdzie po fakcie), gdzie popełniłam błąd. Kolory nie są idealnie wyblendowane, ale jak na niektóre prace wstecz, jest dobrze. 

Postać oraz znak "radioactive 18" obrysowałam jednym z cieńszych cienkopisów z Creadu. Znak miał zostać biały, a postacią chciałam zająć się później, bo miałam obawy, co do tego, czy wyjdzie mi tło na całości kartki, plus, nie wiedziałam co z nią zrobić i miałam nadzieję, że w trakcie robienia tła przyjdzie mi coś do głowy. Tłem miało być mocno zachmurzone niebo z jednej z referencji. Spróbowałam je narysować, no ale wyszło jak wyszło. Może i nie jest to podobne do wielkich chmur, ale jak się na to patrzy, to trochę ma taki radioaktywny klimat, trochę jakby wizualizowało to tą radioaktywność. Gdy miałam już tło gotowe, wytarłam kredkę z broni, która naszła podczas rysowania, po czym wypełniłam ją czarnym mazakiem, który coś tam jeszcze zipał, zrobiłam też warstwę na znaku radioaktywności, żeby kolor był trochę bardziej jednolity. No i też koło postaci trochę się pokręciłam. 


Znak radioaktywności potraktowałam jeszcze cienkopisem, chcąc by kolor był bardziej jednolity, bo mazak zostawił takie prześwity. Ale efekt mnie nie zadowoli, szczególnie, że ten cienkopis zostawił taki błyszczący efekt, dlatego pokryłam to warstwą kredki i stało się to jednolite, tak jak chciałam, do tego matowe i pasujące do całości, która robiona była właśnie kredkami. Na tym etapie nadal nie wiedziałam co zrobić z postacią. Było blisko, że po prostu będzie bez koloru, aby z cienkopisem, co bardzo mi nie pasowało, bo trochę to wyglądało na niedokończone. Zostawiłam to na parę dni, z nadzieją na to, że przyjdzie natchnienie. W końcu któregoś razu brat podsunął mi pomysł, że w grze "S.T.A.L.K.E.R." nosili zielone uniformy. Pomyślałam, że w sumie ten zielony idealnie wpasuje się w kolorystykę. Z początku nie wiedziałam, jak to zrobić, ale postawiłam na prostotę i po prostu pokrycie to równomiernie kolorem. Uniform zrobiłam najbardziej zbliżonym odcieniem zieleni do referencji, a maskę przeciwgazową zrobiłam ciemno i jasno szarą. 


Zrobiłam zdjęcie, w razie, gdyby to tak ostatecznie by wyglądało. Po ostatniej kartce urodzinowej trochę się przypilnowałam, bo przy tamtej się nie pilnowałam i nie zrobiłam odpowiedniego zdjęcia efektu końcowego. No widać, że ta postać bez koloru, to tak średnio wygląda. 


Skończony rysunek wygląda tak, jak widać poniżej. Od razu lepiej to wygląda, gdy ta postać jest w kolorze. Cieszę się, że brat podsunął mi pomysł z tym zielonym. Dzięki temu kolorowi ta postać jest takim kontrastem do tła. Ogólnie podczas pracy o tym nie myślałam, ale bardzo fajna kompozycja wyszła, tak wszystko do siebie pasuje. Cieszę się z tego jak to wyszło.


Kartkę z rysunkiem przykleiłam do podwójnej tektury. Ta tektura to po prostu ta, co jest we wszystkich blokach z papierem. Była to tektura z bloku papieru A4, podzielona na dwa i te dwie części do siebie skleiłam, żeby takie sztywniejsze było i na to kartkę z rysunkiem. Nie była to idealna tektura, więc pokombinowałam tak, by te niedoskonałości ukryć. rysunek coś przykrył, karteczka z życzeniami też. Swoją drogą wpadł mi fajny pomysł, żeby przyklejając tą karteczkę z życzeniami, zostawić miejsce, taką kieszonkę na banknot prezentowy. I świetnie mi to spasowało. 





Do kartki urodzinowej miałam dołączyć flaszkę. I wpadłam na pewien pomysł. Spytałam się brata, czy w grze "S.T.A.L.K.E.R." pili jakąś wódkę. Okazało się, że tak, dlatego wydrukowałam jej etykietę i przykleiłam na butelkę. Wcześniej z butelki pozbyłam się oryginalnej etykiety. Pierwszą wydrukowaną etykietę z Cossacks vodka tylko przymierzyłam, bo okazała się trochę za duża. Plus musiałam acetonem z butelki zmyć trochę klej po oryginalnej etykiecie, bo delikatnie przeszkadzał. Potem ta mniejsza wydrukowana etykieta Cossacks vodka idealnie spasowała. Porobiłam kilka zdjęć z różnymi efektami, bo przypomniałam sobie w ostatniej chwili, a to była pora już bez światła dziennego, więc różne te zdjęcia powychodziły, każde uwydatniają co innego, bo aparat skupiał się albo na flaszce, albo na kartce.






Miałam okazję być przy otwieraniu prezentów, były poprawiny osiemnastkowe, i reakcja była lepsza niż myślałam. Kartka się bardzo spodobała chłopakowi, twierdził, że takie zajebiste, że na ścianę przyklei. I właśnie w tym celu zrobiłam to na tekturze. Poza tym, że po ostatniej kartce urodzinowej wyniosłam naukę, że przydałoby się zrobić coś stabilniejszego. Tamta kartka była zbyt giętka. Więc tą chciałam zrobić twardszą i przy okazji z możliwością powieszenia na ścianie, a w przyszłości nie uszkodzenia rysunku, w razie zdejmowania tego ze ściany. Także warto było coś zmajstrować, tak fajnie się zrobiło człowiekowi po takiej pozytywnej reakcji na coś, co się samemu zrobiło.

Teraz pracuję nad poważnym portretem, który ma być w kolorze i również ma to być prezent, jest to zamówienie. Ale psycha is sitting. Mam za referencję marne zdjęcie i ciężko ze szczegółami, które są WAŻNE. Dobrze, że rysuję osobę z rodziny, a ja lubię robić zdjęcia na rodzinnych imprezach, mam się czym ratować. Ale i tak nie jest łatwo. Poniżej jeszcze zdjęcia z innym światłem oraz pełne wideo z rysowania, tam wyżej dałam dwie połówki, pod to, co pisałam. 


Adieu.


Random info: pisząc ten wpis na papierze, gdzieś od połowy czekałam na wypisanie się długopisa. Nie wypisał się. 






wtorek, 4 czerwca 2024

Playlista 41.

Niespodziewanie nawet taki człowiek, jak ja, prowadzący życie piwniczaka, potrafi nie mieć czasu. W kolejce są wpisy do napisania, nadal czekają, ale żeby nie było tak cicho na tym blogu, to na szybko playlista, choć z tym też się trochę schodzi, ale zawsze krócej niż w większości przypadkach wpisów. Trochę ogarnęłam stronę na Facebooku i Instagrama, teraz coś na blogu wpadnie. Mam pewne przedsięwzięcie i muszę się wyrobić do początku sierpnia, ale mam nadzieję, że gdzieś w międzyczasie uda mi się coś napisać na bloga. Ja w playlistach nadal jestem w zeszłym roku, także i je trzeba by było jakoś ponadrabiać. Cholibka dużo roboty, a ja sama w tym 😛. Także poniżej muzyka, a ja wracam do roboty.

Adieu.


1. Linkin Park - More the Victim
Drugi utwór, który zasłyszałam kawałek we fragmencie audycji radiowej. Tak samo, jak "Fighting Myself", nie mogłam się doczekać, aż usłyszę go w całości. Nim do tego doszło, co jakiś czas puszczałam sobie ich fragmenty z tej audycji. Ale jeszcze wcześniej spotkałam się z tym utworem w wersji demo, instrumentalem, bo był on na jednym z wydań LPU, Linkin Park Underground, co było, jest, oficjalnym fanklubem zespołu. Dla fanklubowiczów były między innymi właśnie płyty, na których były dema utworów, remixy, czy nagrania na żywo. I takim jednym demem było "More the Victim", tylko pod innym tytułem, jak dobrze mi Google podpowiada, był to "Cumulus". Ludzie oczywiście brali takie dema chociażby na YouTube. Gdy poznawałam dyskografię Linkin Park, to i niechcący trafiłam na te EP z LPU, które udostępniały jakieś duszyczki. Ja wtedy nie wiedziałam jeszcze co i jak w tych internetach i tak dalej. Też nie wiedziałam co, skąd, gdzie i jak, więc nie wiedziałam, iż to LPU było fanklubem i rzeczy dla jego członków, no było tylko dla nich, jak takie EP, a co za tym idzie, to te duszyczki dzielące się ich zawartością, to chyba nie koniecznie były fair. Albo przynajmniej mi się tak wydaje. I przesłuchując to co mogłam w internecie znaleźć, trafiłam między innymi na "Cumulus". Nigdy nie spodziewałam się, że usłyszę tą miłą melodię, którą polubiła, w pełnym utworze. Więc to był taki powrót do przeszłości, taki trochę nostalgiczny, właśnie do czasu, gdy poznawałam muzykę zespołu, gdy najpierw pojawił się fragment, a za jakiś czas można było usłyszeć w całości "More The Victim". To było bardzo fajne i miłe uczucie. Trochę jak w tym memie zrobionym z kadru z serialu "iCarly", gdzie bohaterka siedzi przed monitorem komputera z uśmiechem i lekko uniesioną ręką, w której dłoni ma puszkę coli, a pod spodem jest odtworzenie tej sceny w nowej wersji tego serialu w latach 2021-2023 i jest to reakcja na coś co się podobało przed laty, jak i po latach. Też dobrze było usłyszeć vibe muzyki z tamtego czasu zespołu.




2. Written By Wolves - Take Me Home
Ten zespół ma unikalne brzmienie. Jak wydawał w zeszłym roku utwory, to każdy mi się podobał. Wiadomo, że jeden utwór wolałam od kolejnego wydanego, a trzeci podobał mi się bardziej od czwartego, tak przykładowo, ale nie było utworu, co by mi się nie podobał. A do tego wszystkie się od siebie różnią, nie brzmiały tak samo. "Take Me Home" spodobał mi się od razu, ale dopiero po którymś z kolei odsłuchu jakoś bardziej się w niego wsłuchałam i ten utwór tak dotarł do mnie.




3. Metallica - Inamorata
Kiedy w końcu włączyłam sobie album "72 Seasons" po raz pierwszy, przekonałam się, iż na tym albumie nie jedna perełka się znalazła. Jednak tym jednym z utworów, które od razu u mnie klikły, a wręcz mnie zachwycił, to właśnie "Inamorata". Do tego zaskoczyło mnie, iż ostatni kawałek poza tym, że jest arcydziełem, to trwa jedenaście minut. Podoba mi się w nim wszystko, ale z tonacji wokalu Jamesa Hetfielda na zwrotkach, refrenie, czy bridge'u, czy brzmieniu gitar, to najbardziej lubię solówkę gitarową. Gdy pierwszy raz ją usłyszałam, to się rozpłynęłam. I rozpływam się za każdym razem, gdy ją słyszę. Nie ma co się rozpisywać, tego trzeba posłuchać.




4. Depeche Mode - Wagging Tongue
Zasłyszane w radiu. Bardzo podoba mi się dźwięk rozpoczynający ten utwór, który zostaje mi w głowie na dłużej, po tym, jak usłyszę ten utwór. Również lubię taką małą przerwę muzyczną między refrenem, a trzecią zwrotką. Spokojny, taki melancholijny, bardzo przyjemny w słuchaniu utwór.




5. Yubgblud - Lowlife
Yungblud zjawił się w zeszłym roku z nową muzyką, a pierwszym utworem był "Lowlife". Wielu osobom, również i mi, bardzo przypomina on muzykę Yungbluda z czasów pierwszej płyty, "21 Century Liability". W momencie wydanie tego utworu bardzo wpasował się w mój mood, swoją melodią jak i tekstem, kiedy człowieka już nic nie obchodzi, ma na wszystko wyjebane i po prostu siedzi w swoim pokoju odcinając się od wszystkiego.




6. Foo Fighters - Nothing At All
Niektóre utwory wybieram tak, by niektórym zespołom, czy też artystom dać już spokój. No przynajmniej staram się. Album "But Here We Are" podoba mi się w całości i pomyślałam, że zamiast dawać kolejne utwory w następnych playlistach, to wybiorę jeden, który z  jakiegoś powodu najbardziej mnie przyciąga do siebie, a resztę zostawię w spokoju. "Nothing At All" zaczyna się tak spokojnie z fajną gitarą i perkusją, po czym następuje refren z stopniowym wzrostem napięcia i uderza mocnymi dźwiękami. 




7. FEUERSCHWANZ - Bastard Von Asgard
Ten zespół to moje odkrycie z 2022 roku, o ile mnie Spotify nie myli (to dawno było, a człowiek już nie za młody), i trafiłam tak, że dużo muzyki ten zespół wypuszczał od tamtego czasu, aż mam wrażenie, że mogę być nie na bieżąco. Dużo muzyki oraz Spotify, który lubił bardzo często mi ten zespół odtwarzać poskutkowało tym, że lekko dzięki temu przedawkowałam ich muzykę. Ale i tak trudno będzie mi powybierać kawałki, żeby za długo nie wałkować tego zespołu w tym moich playlistach. "Bastard Von Asgard" też bardzo często Spotify puszczał, no i cóż, buja do tej pory.




8. If System Of A Down wrote 'Scatman'
Mały przerywnik dziełem z YouTube'a. To tak świetnie brzmi, jak się świetnie zaczyna. Pre-Chorus i Chorus buja i zostaje w głowie na dłużej. Dzieła tego pana będą w playlistach jako dodatek, wplątany między utwory, bo to szkoda się tym nie dzielić.




9. Imagine Dragons - Lonely (Live In Vegas)
Uwielbiam muzykę na żywo. Wykony na żywo niektórych utworów daje na nie nowe spojrzenie, plus taki wykon na żywo jest unikalny. Imagine Dragons w zeszłym roku wydali Live album i na nim są perełki wykonów na żywo. "Lonely" bardzo lubię, a ta wersja na żywo jest świetna. Uwielbiam tą akustyczną gitarę na żywo, czy jak wokalista śpiewa tak charakterystycznie "story of my life". A! I świetna solówka na basie. Uwielbiam ten vibe.




10. 2PAC - ALL THE WAY (prod. DUNEVERZ)
Krążyłam wokół tematu filmów z tytułem "Extraction". Nie pamiętam, czy to było przed, czy po obejrzeniu drugiego filmu, bo ja jakoś i przed i po przeglądałam rzeczy z obu filmów. W pewnym momencie klikania w różne filmiki, które ludzie porobili ze scen z filmów, kliknęłam i włączyłam wideo poniżej. Okazało się, że ktoś zrobił sobie coś w rodzaju teledysku właśnie ze scen z filmu. Bardzo spodobała mi się piosenka w nim użyta, potem się doczytałam, że to nie jest oryginalny 2Pac, tylko ktoś tak zrobił. Bardzo mi pasuje ta nutka do tego filmu. Może można by było lepszą sklejkę ze scen zrobić do tej muzyki, ale i tak ja zostałam przy tym wideo właśnie ze względu na muzykę. Fajnie to ktoś zmajstrował. Chyba najbardziej co przykuwa uwagę, to ta wiolonczela w melodii. Chyba wiolonczela, w każdym razie coś ze strunami. Fajne są takie wcięcia, że jest sam instrumental i jest przerwa w wokalu, albo instrumental jest cichszy i bardziej wybity jest wokal. A na końcu jest fajne pianino.




11. Grandson - I Love You, I'm Trying
Idealna piosenka do bycia jeszcze bardziej smutnym, gdy jest się smutnym. Bardzo mi się podoba, jak został skomponowany instrumental, gdzie główną rolę gra świetne gitara. Wokal na refrenie jest świetny, taki melodyjny, z nutą smutku, beznadziei i bezsilności. Lubię go również w Post-Chorus, gdzie śpiewane jest "I love you, I'm tryin', I love you, I'm tryin'". Mam tylko jedną uwagę. Mam wrażenie, że ten utwór jest za krótki, dlatego odtwarzałam go na okrągło. 




12. Kacper HTA - Nieśmiertelność
Zasłyszane w jednym z filmów na kanale BNT. Znakomicie podkręcił ujęcia. Najbardziej moją uwagę przykuł sam początek, świetny kobiecy wokal, z początku taki ściszony i powoli robiący się coraz głośniejszy. Bit dobrze skonstruowany i oczywiście lubię w nim momenty, w których są pojedyncze dźwięki pianina. To jest rodzaj rapu, który rozumiem.




13. Melanie Martinez - Milk Of The Siren
Coś zostało mi jeszcze z nowego albumu Melanie Martinez. Wzięłam utwór z wersji Deluxe. Ogólnie było dużo kandydatów, ale stwierdziłam, iż tu też trzeba wybrać jeden i dać już spokój, bo inaczej co playlista będą ci sami artyści. Spokojna, balladowa kompozycja, przełamana mocniejszymi dźwiękami w Post-Chorus. Bardzo się w tekst nie angażowałam, ale podoba mi się wers "Don't feel bad when these fucker all drown". Lubię partie wokalu, gdzie na niego został nałożony jakiś efekt i został on pomnożony.




14. Kovacs & Till Lindemann - Child Of Sin
Słuchając jakiegoś zespołu, artysty, interesuje się ich pobocznymi muzycznymi rzeczami. Nie zawsze się one mi podobają, co z resztą nie muszą, ale zdarza się, że przypadnie mi coś do gustu. Gdy sprawdziłam utwór Kovacs z udziałem Tilla Lindemanna, to po pierwszym wysłuchaniu nie myślałam o nim nic. Za niedługo wszedł teledysk i gdy sobie go włączyłam, to razem z obrazem ten utwór zaczął mi się podobać. Chyba teledysk podbił go. I z każdym kolejnym odtworzeniem ten utwór zaczynał mi się coraz bardziej podobać. Zaczęłam wsłuchiwać się w melodię, słowa i głos wokalistki i ten utwór zaczął do mnie docierać. Piękny to jest utwór, z pianinem, chórkami w refrenie, a do tego można poznać inną stronę Tilla Lindemanna, który potrafi zaskakiwać swoim głosem.




15. Oliver Tree - One & Only
Druga zapowiedź albumu "Alone In A Crowd". Bardzo lubię dźwięki rozpoczynające ten kawałek i one są takim motywem przewodnim. To chyba jakiś synth. On od razu zahaczył się u mnie w głowie. Też (chyba) bas fajnie brzdąka. Przyjemny, spokojny prosty utwór. 




16. Thirty Seconds To Mars - Life Is Beautiful
Również druga zapowiedź "It's End of the World but It's a Beautiful Day". Trochę się bałam, że pierwszy utwór jest spoko, a drugi będzie słaby. Na szczęście tak się nie stało i okazało się, że "Life Is Beautiful" jest w porządku utworem. Zaczyna się spokojnym pianinem i łagodnym wokalem, przy Post-Chorus uderzają elektroniczne dźwięki, lubię ten moment, a przy refrenie trochę więcej się dzieje i fajną gitarę słychać elektryczną. Ten utwór jak i "Stuck" mają taki swój klimat, który mi się podoba.




17. Royal Blood - Pull Me Through
Jaki to jest świetny utwór! Lubię jak on się zaczyna, gitarę w całym utworze, sposób śpiewania wokalisty bardzo mi się podoba, jak brzmi na zwrotkach, jak brzmi na refrenie, ten wokal się w nich różni od siebie i jest coś w nim takiego intrygującego. Lubię też jak akcentuje w wersie "Back to the water below", albo jak przeciąga "you". Bujam się do tego utworu za każdym razem.




18. Nothing But Thieves - Keeping You Around 
Zespół wypuszczając ten utwór wpasował się w mój nastrój. Dobry timing mieli. On jest po prostu w całości jednym wielkim vibem. Ja bym mogła słuchać go bez przerwy. I w sumie przez jakiś czas po jego wydaniu tak było, ale trzeba było się uspokoić. No i też od tamtego czasu pojawiło się dużo nowych utworów.




19. Fall Out Boy - So Much (For) Stardust
Tutaj też chciałam wybrać coś ostatniego i trochę biłam się z myślami, bo cała ich najnowsza płyta jest świetna, ale musiał to być "So Much (for) Stardust". Przy pierwszym odsłuchu płyty ten utwór od razu zwrócił moją uwagę i od razu włączył mi się cat jam. Zaczyna się skrzypcami i pianinem, a instrumental jest taki orkiestrowy. Jak mi się tu wokal podoba, jak możliwości zostały tu pokazane. Uwielbiam Bridge, czy chórki w Outro. Z chęcią usłyszałabym ten utwór w jakimś filmie. 




20. Ed Sheeran - The Hills of Aberfeldy
Piękne zakończenie podstawowej wersji albumu "Subtract". Przy pierwszym odsłuchu tej płyty utwór "The Hill of Aberfeldy" ujął me skamieniałe serce od razu. To jest z tych utworów, co wystarczy to pierwsze posłuchanie, i więcej odsłuchów nie trzeba, żeby wiedzieć, że się podoba. Bardzo lubię to folkowe, irlandzkie brzmienie. Uwielbiam, gdy Ed zaczyna śpiewać "And when I'm home...". Świetny utwór, taki niosący nadzieję. Też przypomina mi takie jeden utwór z początku muzyki Eda.




21. If Rammstein wrote 'Every Breath You Take'
"Every breath you take".
"Oh, can't you see".
Drugi bonusik.




22. Electric Callboy - Mindreader
Wśród tych bardziej humorystyczno imprezowych kawałków jest i zrobiony taki na poważnie, co pokazuje, co ten zespół potrafi. Wśród mocnego brzmienia znalazło się miejsce na elektronikę, która robi tu świetną robotę, dodaje takiego napięcia. Świetne gitary, perkusja, wokale. Uwielbiam melodyjny refren, czy Bridge i małą przerwę muzyczną przed nim.




poniedziałek, 25 marca 2024

Nie taki wilk straszny, jak go malują. | "Transformers: Rise Of The Beast"

Wraz z moim postanowieniem o oglądaniu rzeczy, stwierdziłam, że z nowych produkcji najlepiej będzie mi wziąć właśnie najnowszy film z tytułem "Transformers". Nowych produkcji lub takich, których nie wiedziałam się nazbierało i najlepiej było zacząć od czegoś lekkiego, a dodatkowo całkiem niedawno oglądałam wszystkie filmy Transformers. Przed tym najnowszym miałam obawy, bo i "The Last Knight" był taki średni, i zapowiadali iż "Rise Of The Beast" będzie takim nowym, lepszym początkiem. No jak się  słyszy, że "nowy, lepszy początek", to tak z dystansem się podchodzi do takich rzeczy. Obawiałam się, że zrobią trochę inną wersję filmu z 2007 roku, albo co gorsza ściągną z niego wszystko, pozmieniają parę rzeczy, żeby facetka się nie poznała i zepsują spojrzenie na ten pierwszy film. Bałam się, że mogli zrobić coś dobrego i w pewnym momencie filmu coś zepsuć i wszystko zrujnować. Też narósł niezły hype, "Rise of The Beast" był intensywnie promowany, zrobili na przykład filtr na Snapchacie, czy wyszedł utwór "On My Soul" od Tobe Nwigwe we współpracy z dwoma innymi panami, i on jest świetny, wspominałam w ostatniej "Playliście", a z racji że mi się spodobał, a niedługo wyszedł fajny teledysk to i u mnie zbudowało to hype na ten film. Ale prędzej czy później ogarnęłam się, że co jeśli ja podążę za tym hype'm, a film okaże się crapem, więc wróciłam do dystansu. Po premierze zaczęły pojawiać się recenzje. Z ciekawości oczywiście obejrzałam i one pogłębiły moje obawy. Nadal podchodziłam do tego, że sama muszę się przekonać i go obejrzeć. Choć do tego mi się nie śpieszyło.

Ale jak już sobie go włączyłam, to uruchomiły mi się ciekawość, jak się zacznie i potem potoczy i jakaś ekscytacja. I jak on się zaczynał, to poczułam vibe Transformersów, i miałam tylko nadzieję, że nie robią w bambuko tym akcentem klimatycznym. Chodzi o ten Transformersowy dźwięk, który zawsze towarzyszy pojawiającemu się logo Paramout. Zaczęli oczywiście prologiem do historii, która miała być za chwilę opowiedziana. Pokazał on co tam z robotami z kosmosu się działo i nawiązał do tego z czym będą się mierzyć bohaterowie w latach dziewięćdziesiątych, a ci to oczywiście dwoje ludzi którzy niechcący są wplątani w Transformersowe sprawy. Elena pracuje w muzeum i trafia na dziwny artefakt. Nie pasuje on do niczego w kontekście historii, więc postanawia się mu przyjrzeć. W tajemnicy rzecz jasna. Natomiast Noah Diaz próbuje znaleźć prace, niestety bez skutku. W domu się nie przelewa, przez co nie może pójść z młodszym bratem do lekarza, bo i tak wiszą tam kasę. Ten brat ma jakąś chorobę i ona rękę atakowała. Noah idzie do Reek'a, z którego pomocą robi akcję kradzieży auta, w pewnym momencie chce się wycofać, ale jest za późno, bo ochroniarz go zauważa, a i samochód zaczyna żyć swoim życiem i poza tym, że sam wystartował, to jeszcze uciekał przed policją, a z radia słychać było nawoływania.

Przejdźmy na chwilę do perspektywy Autobotów. Po pojawieniu się światełka na niebie, Optimus Prime powstaje, dosłownie, bo mamy scenę, której kawałek był w trailerze, czyli scena gdzie Optimus jedzie sobie jako ciężarówka na jakimś złomowisku, czy czymś, i zmienia się ujęcie na takie, co idzie w lewo, a w lukach między stojącymi samochodami widzimy zmieniającą się ciężarówkę w robota. Po zobaczeniu światełka na niebie Autobot w szoku i wzywa wszystkie pozostałe roboty. 

Po ucieczce policji, Noah konfrontuje się z Porshe, co próbował ukraść, a które stanęło na dwóch nogach. Chłop w szoku, nie wie o co chodzi, robot gada, nawet przedstawia się jako Mirage. Mało tego przyjeżdża takich więcej i z pojazdów powstały postacie. Prime się zdenerwował, że został przyprowadzony człowiek. Jeden z robotów, ten akurat się zmienił z motoru, Arcee to była, przeskanowała twarz Noah, żeby się coś o nim dowiedzieć i wyszło jej, że jest on byłym wojskowym, spec od elektroniki. Autoboty skupiają się na tym, po co się w ogóle zebrali, czyli światełko do nieba. Swoją drogą ludzie go nie widzieli, było widoczne tylko dla robotów. A to światło wyszło z uaktywnionego klucza, którego Autoboty mogłyby użyć do tego, by wrócić do domu, czyli na Cybertron. A gdzie Autoboty zlokalizowali ten klucz? No oczywiście w muzeum, akurat Elena koło niego pracowała. Roboty chcą jakość wziąć w posiadanie ten klucz, no ale oni są za duzi, żeby wejść do muzeum, a w postaci samochodu nie wjadą. Akurat miały szczęście, bo koło nich był złodziejaszek i Mirage wpada na pomysł, żeby właśnie Noah wykradł ten klucz. Chłopak nie chciał tego zrobić, ale Mirage skutecznie go przekonał.


Podczas akcji w muzeum Noah spotyka Elenę i ich rozmowę o kluczu przerywa atak Terraconów, którzy owym kluczem byli zainteresowani. Po walce, w trakcie której ginie Bumblebee, Terracony przejmują klucz. Jednak okazuje się, że zabrali połowę tego klucza i Autoboty muszą odszukać tą drugą połowę. W tym pomogły zapiski Eleny i za tym kluczem ruszają do Peru. Podczas poszukiwań Autoboty, Noah i Elena spotykają Maximali, z początku było ostro, ale ostatecznie zwierzętokształtne roboty prowadzą ich do klucza. Niestety dzięki zrobieniu sobie szpiega, Scourage, przewodniczący tych złych, odbija ten klucz.

Ostatnią szansą, by uratować planetę przed pożarciem przez Unicron, jest kod do deaktywowania, który odkryła Elena, ponownie w swoich zapiskach. Scourage dzięki kluczowi włącza przyciąganie Unicronu. Rozpoczyna się walka między Autobotami, Maximalami, a Terraconami, natomiast Noah i Elena podążają ku kluczowi, aby go zdeaktywować. Elenie udaje się dotrzeć do panelu kontrolnego, wprowadza kod, ale niestety Scourage niszczy ten panel kontrolny. Natomiast w trakcie przyciągania się planety Unicron aktywuje się Energon i Bumblebee powstaje i robi bohaterskie wejście w bitwę. Optimus decyduje się poświęcić i zniszczyć klucz, ale Noah, który dostał obudowę od Mirage'a, oraz Primala mu pomagają. Rzecz jasna wszystko dobrze się kończy, ale są podstawy do tego, by podejrzewać, iż zagrożenie może powrócić.




Po seansie ja byłam uradowana, zwyczajnie ten film mi się podobał, był sympatyczny. Okazało się, że moje obawy były nie słuszne. I pewnie dlatego bardziej mnie zaskoczył pozytywnie. Zdecydowanie był lepszy od "The Last Knight", więc jeden plus już jest. Film szedł płynnie, nic się nie przeciągało, czyli jak za dawnych, dobrych, starych czasów. Choć są momenty, gdzie to wszystko płynęło aż za szybko. Przykładowo relacja Noah z Autobotami, on ich napotkał, a na drugi dzień to wygląda, jakby znali się już dłuższy czas. Owszem scena wysiadającego Noah ze zmieniającego się Mirage'a wygląda świetnie, ale trochę się gryzie z tym, że on maszyny dopiero co poznał. Też mimo tej całej wyprawy i tak dalej z misją 'klucz', no to oni raczej się jakoś mocno nie mieli jak poznać, a Noah brzmi jakby był ekspertem od Autobotów, pojawia się taki wydźwięk. No Sam Witwicky brzmiał jak spec od Autobotów w trzecim filmie. Fabuła nie jest jakaś wymyślna, ale w prostocie nie ma nic złego. To też nie jest to rodzaj filmów, gdzie fabuła musiałaby mieś kilka wątków, jakieś większe, lub mniejsze zwroty akcji, czy miałby nieść ze sobą jakieś przesłanie. Jest klucz, ma on dwie części, więc gdy Terrorcony zabierają jedną z nich, to bohaterowie i Autoboty wyruszają odnaleźć tą drugą, a gdy i ją Terrorcony zabierają, no to ludzie idą zdeaktywować działanie klucza, który uruchomił portal przyciągający Unicron, złą planetę pożerająca inne planety. Jednak Scourge się nie poddaje i przeszkadza bohaterom, więc Optimus Prime zajmuje się i nim i tą całą aparaturą i z pomocą innych powstrzymują tą złą planetę. Gdzieś po drodze Noah chciał tą znalezioną przez nich część klucza zniszczyć, tak dla bezpieczeństwa, ale Optimus się nie zgodził ze względu na możliwość powrotu do domu. Znany schemat. Zakończenie tej bitwy między robotami, z tym kluczem i z tym panelem było lekko meh, tak średnio mi się podobało. No bo tu niby zniszczenie tej całej aparatury z kluczem było bardzo niebezpieczne, ale z pomocą innych to jednak nie. No fajnie, że Primal i Noah wyszli mu na pomoc, ale zniszczenie klucza przedstawione było jako bardzo niebezpieczne. I jeszcze jak Primala zrozumiem, to niby dlaczego Noah, człowiek w obudowie, który dopiero dowiedział się o istnieniu jakichkolwiek robotów, wyszedł na pomoc jednemu z nich, zamiast innego robota? Plus Noah ma tą metalową obudowę, ale nie za bardzo wcześniej pokazali, czy on umie walczyć jakkolwiek, albo przynajmniej nie zrobili szybkiej sceny, gdzie on zaczyna jakoś ogarniać, jak jego metalowy stój działa, tylko od razu idzie w bój i to mi się tak trochę gryzie z tym, że on idzie w walkę, do tego z robotami, przeciwko innym robotom. Szczególnie, że przed tym Mirage dał mu taką rękawicę i nie wiedział, jak się nią posługiwać. Przy kradzieży Porshe został on przedstawiony tak, że z mojej perspektywy nie wyglądał na kogoś, kto by wszedł w zwykłą bójkę. W teorii Bumblebee zabrał Elenę, ale jest jeszcze chociażby Arcee, i ona mogła pójść za Optimusem, albo wziąć Elene i wtedy Bumblebee poszedłby na pomóc swojemu kumplowi. Było to tak średnio bym powiedział, ale do przełknięcia, i tak myślałam, że będzie gorzej, działo się w tym filmie. Również myślałam, iż "Rise OF The Beast" będzie lekko zmienioną wersją filmu z 2007 roku, ale na szczęście jest tylko schemat podobny, co mnie cieszy, bo strasznie słabe by było zrobić na nowo, tylko z innymi aktorami i zmienionymi elementami film, który istnieje.


Bohaterowie są w porządku, daje się ich polubić, ale nie są przedstawieni jakoś obszernie, tak powierzchownie można było poznać ich charaktery. Szybko o Elenie, bo tego nie będzie dużo. Brałam pod uwagę to, że ona będzie w jakiś sposób irytująca. Nie wiem skąd to u mnie, ale często zdarza się, że kobiece postacie w jakiś sposób mnie irytują, ale to się nie sprawdziło w tym przypadku. Też nie jest to kobieca postać, tylko po to, by była kobieca postać, czy też kandydatka na love interest dla głównego bohatera. W przeciwieństwie do poprzedniczek, a w szczególności Carly, miała największy wpływ na cokolwiek, co nie brzmiało na naciągane. Pracowała w tym muzeum, podczas pracy nad nieznanym artefaktem robiła notatki, plus jej jakaś dedukcja pomogły w "kluczowej" sprawie. Nie była ona jakoś za przesadnie odważna, czy coś takiego, nie jest to typ postaci, że "ja sobie ze wszystkim sama dam radę, jestem bardzo odważna i umiem się bić", tylko zwyczajna dziewczyna, której akurat zdarzyło się trafić na epicką przygodę, a jej reakcje na różne rzeczy, wydarzenia, sytuacje były normalne. 

Natomiast postać Noah, to taka schematowa historia o tym, że mimo pracującej mamy, w domu finansowo tak nie za bardzo, brat z chorobą, a sam Noah na boku coś tam majstrował sobie przy elektronicznych rzeczach, bezskutecznie próbował się zatrudnić w jakiejś robocie, a że to się nie udało, to inaczej postanowił zarobić. Bardzo znany schemat, dużo podobnych historii się widziało w filmach. Również motyw rodziny i pieniędzy był poruszony, gdy Noah dyskutował o pomocy Autobotom i był powodem, dlaczego to zrobił. To mi się tak średnio podobało, ale niech już im będzie, choć lepiej można by było zrobić pierwsze spotkanie z Autobotami i to, że im postanawia pomóc. Tu też mam wrażenie, że to trochę za szybko Noah zaufał obcym robotycznym stworzeniom. Przed tą podróżą do Peru, Noah nie chce zostawić brata bez słowa, więc wybiera się do domu zamienić parę słów z nim. I to miała być taka wzrusz scena, no i faktycznie trochę smutno mi się zrobiło, ale widać było, że po prostu chcieli coś takiego wtrącić, żeby spróbować podziałać na emocjach i było to widać. Jednakże widać było również brak wybudowania tego, żeby to faktycznie było wzruszające w jakiś sposób. To trzeba bardziej poznać postacie, chwilę z nimi pobyć, przeżyć coś razem z nimi, żeby w jakieś takiej scenie się porządnie zasmucić. Do tego Mirage pokazuje się przed młodym, niby to pasuje to do charakteru tego robota, on był taki pełen luzu, lubił używać sarkazmu, nie za bardzo pomyślał nim coś zrobił, a jak już pokazał się takiemu Noah, to twierdził, że przecież będzie dobrze. Jednakże w pierwszych filmach, to roboty usiłowały jak najbardziej pozostać w ukryciu. W każdym razie ten brat, Kris, prosi Mirage'a, by pilnował jego brata i daje mu taką krótkofalówkę, czy coś takiego, i gdy była ta bitwa pod portalem, to tak wynika sytuacja, że Mirage faktycznie dotrzymuje słowa Krisowi, robiąc z siebie kopułę nad Noah. To swoją drogą było fajne, takie sympatyczne, że taki lekkoduszny dotrzymał słowa. Noah lekko w panice, nowy kumpel się wyłączył, wokół walka, co dalej? Niespodziewanie Mirage się zaświeca i go motywuje. Za bardzo to nie działa, ale mowa motywacyjna brata, właśnie przez tą krótkofalówkę już tak. Noah przejmuje stery i Mirage resztkami swej energii robi mu zbroję. W teorii to było nawet fajne, że to taki trochę Iron Man wyszedł, i potem sobie śmigał i strzelał do tych złych, ale z drugiej strony delikatnie mnie to uwiera, nie wiem co to było i nawet nie wiem co mi nie pasowało. Tak więc to było tak pół na pół. Taką chyba ostatnią rzeczą jest to, iż nie zrobili z Noah i Eleny pary. Ja się z tego bardzo cieszę, bo to zawsze wspólne przygody i przeżycia muszą robić z bohaterów pary miłosne i fajna była ta odmiana. I po zakończeniu przygody jedno i drugie poszło w swoją stronę. 


Trzeba na chwilę wspomnieć o robotycznych postaciach. Oglądając film odnosiłam wrażenie, że Optimus Prime nie przepadał za ludźmi. Chociażby bardzo zdenerwowany krzyknął do Mirage'a, "czy ty przyprowadziłeś tu człowieka?". I w trakcie jakiś dialogów również było słychać po tonie głosu tą niechęć. I gdy po spotkaniu Primala rozmawiał z nim, to właśnie metalowy goryl powiedział mu, że ludzie są "more than meets the eye". Po tym oraz po 'kluczowej' walce zmienił podejście do ludzi. W recenzjach, które oglądałam, omawiane było "co oni zrobili z Bumblebee". Przed obejrzeniem samego filmu sobie myślałam, co tam mogło się stać, że w tych recenzjach tak dramatyzują i się przestraszyłam. Obejrzałam film i pomyślałam, że co niby tu się wydarzyło, żeby to tak przeżywać. Bumblebee został zabity podczas walki pod muzeum, a powstał z martwych, gdy do Ziemi przyciągał się Unicron i te dwie planety były w pewnym sensie połączone, dlatego po Ziemi rozchodził się Energon, ta siła życiowa robotów z kosmosu, i właśnie on pobudza Bumblebee z powrotem do życia. I kompletnie nie wiem, co w tym jest takiego złego. Dziwniejsze i głupsze rzeczy były w tej serii filmów. Mi w tym nic nie przeszkadzało. Wprowadzenie Maximali mi się podobało. O wiele lepsze niż wprowadzenie Dinobotów. Mam nadzieję, że oni będą się udzielać w przyszłych produkcjach, bo szkoda by było, by byli tylko w jednym filmie, tak samo jak było z Dinobotami. Może i one były gdzieś tam w "The Last Knight", ale to był taki film, że nawet nie pamiętam, czy miały większą rolę niż na złomowisku Cade'a Yeagera na początku tego filmu. Ja w ogóle mam nadzieję, że będzie kiedyś film ze wszystkimi, Autobotami, Dinobotami, rycerzami, Maximalami, Decepticonami i Terrorconami, epickie by to było. Natomiast co do Maximali, to jakoś odniosłam wrażenie, że było ich mało na ekranie. Niby te mechaniczne zwierzęta tu spacerują koło Autobotów, tu walczą razem z nimi, ale jakoś tak mało ich było dla mnie. Swoją drogą bardzo podobało mi się, jak Maximale zwierzęcymi ruchami rozszarpywali Terrorcony.



Cóż, był to lekki seans, dobrze mi się ten film oglądało. Fajny klimat lat dziewięćdziesiątych zrobiony muzyką. Bohaterowie w porządku, fabuła może być. Efekty komputerowe też nie były złe, choć mogły być lepsze. One miały taki bajkowy efekt, taki, raczej nie plastikowy, ale coś podobnego. Nie wiem do czego to porównać. To nie było coś, co mi przeszkadzało, tylko było charakterystyczne, co zauważyłam. Podobało mi się, jak roboty zostały zaprojektowane, Optimus jest taki fajny kwadratowy, w końcu pasuje do kwadratowej ciężarówki. Teraz, w momencie pisania, przyszło mi do głowy, że ciężarówki co jakiś czas robiły się bardziej okrąglejsze, więc Optimus razem z tymi modelami ciężarówek, w które się składał, stawał się coraz okrąglejszy. Wygląd Bumblebee znany jest z filmu z 2018 roku, gdzie to on był głównym bohaterem. Arcee różni się od tej wersji znanej z jednego z tych pierwszych trzech filmów, ona chyba w drugim, dokładnie nie pamiętam, i tak jak chyba wszystkie roboty, jest podobna do animowanej wersji, jest taka popularna animacja. Kiedyś myślałam, że jeżeli zrobiliby te roboty właśnie tak jak w tej animacji, to mogłyby niektóre paskudnie wyglądać, a tu się okazało, że tak źle nie wyszło. W recenzjach niektórym się nie podobał wygląd Wheeljacka, faktycznie trochę śmiesznie wyglądał, ale chyba to tak miało być, żeby on tak głupkowato wyglądał. Podobają mi się też projekty Maximali, fajnie cechy zwierzęce zostały wpisane w metalową budowę. Podobało mi się, jak jakieś cechy zewnętrzne danego zwierzęcia zostały zaadaptowane w metalowe części, przykładowo, jak Primal wypuszczał powietrze i ukazane jest, jak chodzą metalowe nozdrza i wychodzi z nich para, albo jak chodzi dziób Airazor podczas mówienia, czy gdy była ranna, to takie ptasie odruchy robiła. Mają też takie elementy, jak pióra, sierść, czy skóra na klacie metalowego goryla. Nie wiem, jak im wyrosły, ale wyglądały fajnie. Natomiast Terrorcony również dobrze wyglądają, tak surowo z minimalną ilością koloru w postaci dwunożnych istot, a w postaci pojazdów to również w stonowanych barwach tylko z akcentem jakiegoś koloru, a do tego mają dorobione różne rzeczy, jak zderzak, czy takie żaluzje na szyby, no widać, że zostały zrobione na złych. Scourge miał taką jakby maską fajną na swej metalowej twarzy. Poza tą sceną, gdzie jest ujęcie i między samochodami widzimy Optimusa, który z ciężarówki zmienia się w postać, była inna scena z Primem, który jadąc jako pojazd, transformuje się jadąc, na samym zakręcie drogi, by za chwilę walczyć ze Scourge'em. Podobała ona mi się, ona była taka, że coś podobnego się widziało, ale ja lubię takie sceny. Też powrót Bumblebee, który wraca i wyskakuje z samolotu robiąc piruety w powietrzu, przy okazji strzelając do tych złych również fajna, a do tego świetna muzyka przy tym gra. W sumie scena, gdzie Noah znajduje się w hangarze z Autobotami i one się transformują, też była spoko. Również scena, gdy walka pod tym portalem się rozpoczynała, i obie strony robotów wyruszali na siebie, to Optimus Prime mówi do swoich "roll out!", a Primal do swoich "maximize!" i oni zmieniają się ze zwierząt w tą drugą formę. Ona mi się podobała i bardzo podobało mi się, jak w trakcie biegu te Maximale się transformują, bo to fajnie wyglądało. Ogółem transformacje były w porządku, były proste, ale przykładowo ciężarówka Optimusa też była prostym pojazdem, więc i transformowanie było proste.


Po filmie widać, że to już nie Michael Bay go robił, widać to po ujęciach, ruchach kamery i mniejszej ilości wybuchów, dlatego inaczej się to oglądało. W tym filmie z tytułem "Transformers", wróciła świetna muzyka skomponowana, piąty film był tak nudny, że nawet kompozytor zanudził się robiąc muzykę, więc ona średnio interesująca dla mnie była. Muzyką do "Rise Of The Beast" zajął się Jognic Bontemps i bardzo podoba mi się jego robota. Włączyłam sobie ten soundtrack tak o, żeby po prostu sobie zobaczyć, bez większych oczekiwań, czy czegokolwiek, gdzie tam jakieś melodie miały okazję wpaść mi w ucho. Okazało się, że muzyka jest świetna, kilka numerów z listy spodobały mi się najbardziej, a w jeden wplątane zostało "Arrival to Earth", czy "No Sacrifice, No Victory" skomponowane przez Steve'a Jablonsky'ego, co było zrozumiane, bo do tej pory to właśnie on komponował do Transformersów. Nie jest to idealny film, no w kontekście do wiele razy wspominanego "The Last Knight", to o wiele lepiej wypada. Podoba mi się mimo kilku minusów. Te minusy można przeboleć, jak wspominałam, myślałam, że będzie źle. To też cieszę się, iż moje myślenie, jak i niektóre recenzje się myliły. I w sumie niepotrzebnie bałam się go obejrzeć. Bardzo polubiłę ten Transformersowy filmowy świat i byłoby mi przykro, gdyby powstał kolejny słaby film. Twórcy na koniec "Rise Of The Beast" zostawili sobie furtkę do kolejnego filmu, i gdyby faktycznie coś robili, no to ja naturalnie będę tematem się interesowała, bo ciekawe, w jaką stronę oni pójdą i co oni jeszcze wymodzą. Oby było to podobnie dobre, co ten film, albo nawet lepsze. Ale to tam się kiedyś zobaczy.

No i można wyjść ze świata Transformersów.

Adieu.