Dzień po premierze (tej polskiej) miałam przyjemność zobaczyć film "1917" (tak, i dopiero teraz piszę ten wpis) i to było coś czego nigdy wcześniej nie widziałam. Zrobił on na mnie takie wrażenie, że teraz jak go sobie wspominam, albo oglądam jakieś materiały z nim związane, to ja mam takie emocje, jakbym oglądała go przed chwilą, albo co najmniej dnia poprzedniego. Przeżywam go na nowo. W kinie do tej pory byłam na paru filmach wojennych, byłam na takich tytułach jak, między innymi, "Furia" ("Fury", 2014), "Dunkierka" ("Dunkirk", 2017), czy "Przełęcz Ocalonych" ("Hacksaw Ridge", 2016) i w nich trochę więcej działo się na ekranie, pokazywana była walka dwóch stron, ataki z powietrza, czy praca załogi czołgu. Ujęcia były żywsze, bo były cięcia, kamera 'latała' od jednej postaci do drugiej, od jednego czołgu do drugiego, od jednego samolotu do drugiego. No i fabuła była dość konkretna, że to tak ujmę.
Zaś "1917" był czymś kompletnie odmiennym. Jego fabuła była dość prosta, dwóch żołnierzy dostaje polecenie, aby dostarczyć wiadomość do innego batalionu, w którym jest brat jednego z nich, no i mają niecały dzień na to zadanie. I oglądamy podróż tej dwójki. Niby prosta historia, ale pokazana po mistrzowsku. Od początku filmu śledzimy naszych dwóch bohaterów, Williama Schofielda i Toma Blake'a i to dosłownie śledzimy, bo kamera zawsze skierowana jest na nich.Czy jest bliżej, czy dalej zawsze jest na nich. Ja podczas seansu czułam się, jakbym faktycznie z nimi szła, co stopniowo nasilało uczucie takiego niepokoju u napięcia, które powoli rosło, gdy szli coraz dalej na terytorium wroga. Widzimy jak idą po błocie, starają się uniknąć większych dołów po wybuchach, żeby nie ugrzęznąć, mijają martwe konie i martwych ludzi, a gdy idą przez miejsce, gdzie jeszcze niedawno był ich wróg, spotykają wybuchową niespodziankę, wielkie działa i wielkie łuski po nabojach. Ogólnie w
tym momencie w filmie, gdy właśnie wchodzą do Niemieckich okopów, to odczuwałam największe napięcie od początku filmu i potem trzymał się do samego jego końca. Wchodzą do miejsca, które teoretycznie opuścili Niemcy,mimo tego, że było opuszczone, to musieli być ostrożni, bo z Niemcami nic nie wiadomo. każdy ich krok przyprawiał mnie o dreszcze, a mój mózg produkował milion sytuacji jakie mogą się tam wydarzyć, albo zaraz skądś wyskoczą Niemcy i okaże się, że tak naprawdę nie opuścili tego miejsca, albo że za każdym rogiem coś złego ich czeka. Wszystkie emocje odczuwałam w trochę inny, głębszy sposób, bo film ten został zrobiony w JEDNYM UJĘCIU. Tak. Film wygląda jak jedno, wielkie, dwugodzinne ujęcie, jakbyśmy szli realnie z dwoma bohaterami. Oczywiście cięcia są, no bo nie dałoby tak się nakręcić całego filmu, ale one są ukryte tak, że trzeba by było chwilę usiąść i pomedytować, gdzie one są. Już na początku można było to zauważyć, jak oni zostali wezwani i wchodzili wgłąb okopu, my oglądając "wchodzimy" razem z nimi i mnie to zafascynowało, jak to genialnie wygląda i jak to genialnie się ogląda. Swoją drogą film zaczyna się tak, jakby się przechodziło koło tej dwójki bohaterów, a oni sobie rozmawiają zwyczajnie na bieżące tematy, jak na przykład czy przyszła poczta. To mi się spodobało.
Zaś "1917" był czymś kompletnie odmiennym. Jego fabuła była dość prosta, dwóch żołnierzy dostaje polecenie, aby dostarczyć wiadomość do innego batalionu, w którym jest brat jednego z nich, no i mają niecały dzień na to zadanie. I oglądamy podróż tej dwójki. Niby prosta historia, ale pokazana po mistrzowsku. Od początku filmu śledzimy naszych dwóch bohaterów, Williama Schofielda i Toma Blake'a i to dosłownie śledzimy, bo kamera zawsze skierowana jest na nich.Czy jest bliżej, czy dalej zawsze jest na nich. Ja podczas seansu czułam się, jakbym faktycznie z nimi szła, co stopniowo nasilało uczucie takiego niepokoju u napięcia, które powoli rosło, gdy szli coraz dalej na terytorium wroga. Widzimy jak idą po błocie, starają się uniknąć większych dołów po wybuchach, żeby nie ugrzęznąć, mijają martwe konie i martwych ludzi, a gdy idą przez miejsce, gdzie jeszcze niedawno był ich wróg, spotykają wybuchową niespodziankę, wielkie działa i wielkie łuski po nabojach. Ogólnie w
tym momencie w filmie, gdy właśnie wchodzą do Niemieckich okopów, to odczuwałam największe napięcie od początku filmu i potem trzymał się do samego jego końca. Wchodzą do miejsca, które teoretycznie opuścili Niemcy,mimo tego, że było opuszczone, to musieli być ostrożni, bo z Niemcami nic nie wiadomo. każdy ich krok przyprawiał mnie o dreszcze, a mój mózg produkował milion sytuacji jakie mogą się tam wydarzyć, albo zaraz skądś wyskoczą Niemcy i okaże się, że tak naprawdę nie opuścili tego miejsca, albo że za każdym rogiem coś złego ich czeka. Wszystkie emocje odczuwałam w trochę inny, głębszy sposób, bo film ten został zrobiony w JEDNYM UJĘCIU. Tak. Film wygląda jak jedno, wielkie, dwugodzinne ujęcie, jakbyśmy szli realnie z dwoma bohaterami. Oczywiście cięcia są, no bo nie dałoby tak się nakręcić całego filmu, ale one są ukryte tak, że trzeba by było chwilę usiąść i pomedytować, gdzie one są. Już na początku można było to zauważyć, jak oni zostali wezwani i wchodzili wgłąb okopu, my oglądając "wchodzimy" razem z nimi i mnie to zafascynowało, jak to genialnie wygląda i jak to genialnie się ogląda. Swoją drogą film zaczyna się tak, jakby się przechodziło koło tej dwójki bohaterów, a oni sobie rozmawiają zwyczajnie na bieżące tematy, jak na przykład czy przyszła poczta. To mi się spodobało.
Film rozkręca się powoli, co jak dla mnie jest czymś dobrym, bo fajnie można wdrążyć się w film. Sceny między ukrytymi cięciami potrafiły być długie i często bez kompletnie żadnych dialogów, co dało autentyczności. Wspominałam, że kamera patrzy cały czas na głównych bohaterów, więc wszystko jest jest na drugim planie. Zatem gdy idą w okopach to widzimy za nimi żołnierzy, którzy śpią, jedzą, albo palą papierosa. Gdy jest scena, gdzie wystrzeliwują racę, to widzimy moment, gdy jeden z nich ją wystrzela, a kilka minut później za nimi, na drugim planie, widzimy jak ta raca spada. Normalnie jestem przyzwyczajona, że kamera poszłaby za tą racą, potem by było cięcie, spojrzenie na jednego bohatera, cięcie, spojrzenie na drugiego bohatera, gdy jest dialog.
Opowiadana historia jest prosta, ale ta prostota mnie urzekła. Ten film pokazuje, że nie zawsze musi być jakaś obszerna fabuła, żeby zrobić dobry film. W sumie nawet za bardzo na niej się nie skupiałam, dopiero pod koniec, gdy już była taka walka z czasem, aby donieść tą wiadomość, a jeszcze po drodze były jakieś różne przeszkody. Ja jak zbliżał się ten punkt kulminacyjny filmu to siedziałam, ściskałam zęby i zagryzałam wargi. Ja się nawet chyba lekko zestresowałam, żeby ta cała misja się udała. No a do tej pory to ja skupiałam się, żeby tamci dwaj przeżyli tą całą wyprawę i kolejne rzeczy które ich spotykały również podnosiły mi ciśnienie. Jeszcze wszystko to podbijała świetna muzyka. Świetnie komponowała się z tym co działo się na ekranie. Robiła świetną robotę w tych ważnych momentach.
Postacie dwóch żołnierzy, Schofielda i Blake'a nie są jakoś mocno rozbudowane. W sensie, jak już wspominałam, to jest tak jakbyśmy do nich się przyłączyli i oni sobie rozmawiają miedzy sobą jak normalni ludzie. To tak jakby na pierwszym roku w nowej szkole zapoznawać się z ludźmi i po podeszłoby się do jakichś dwóch osób, które wydają się być w porządku i się słucha ich rozmowy, bo nie chce się wcinać i dowiaduje się o nich jakichś rzeczy. Tak więc o naszych bohaterach dowiadujemy się dość mało, ale w gruncie rzeczy mi to wystarczyło. Dla mnie wystarczające było to i to jak aktorzy ich przedstawili, ucharakteryzowali. Po szczątkowych informacjach wiemy, że co nieco posmakowali wojny, a jeden z nich dostał nawet medal, który wymienił na wino, ale widać też to, że jednak są niedoświadczeni.
Często spotykam się w filmach wojennych, że główna postać, główne postacie są mniej lub bardziej za przesadnie wybite z tłumu, że to tak ujmę, i są one trochę za przesadnie mądrzy, umiejętni, odważni i czasem nawet kuloodporni, zaś w "1917" odniosłam wrażenie, że oglądam dwójkę zwykłych żołnierzy. Nie byli oni nieustraszeni, oni bali się tak jak normalny człowiek. Była też scena, że jeden mocno uderzył się w głowę i stracił przytomność, i jakby przyszło co do czego, i film byłby produkcji (prawdopodobnie) Amerykańskiej, to taki żołnierz chwilę by poleżał i by wstał i szedł dalej, zaś nie w omawianym filmie, tam stracił przytomność, a potem po otoczeniu, gdzie zrobiło się kompletnie ciemno, widać było, że minęło trochę czasu i dopiero wtedy się obudził. Tak więc to dało takiej autentyczności.
Zważywszy na to, jak został ten film nakręcony, to ciekawiło mnie to jak przebiegała jego produkcja. Ja po obejrzeniu już samego finalnego efektu byłam zachwycona, a po obejrzeniu różnych materiałów zakulisowych, czy wywiadów z odtwórcami głównych ról, to moje zachwycenie wzrosło co najmniej o dodatkowe sto procent. Jedną taką rzeczą, co mnie zachwyciło, to to, że twórcy kręcenie niektórych scen było planowane na... makietach. Tak. Na makietach planu filmowego. W taki sposób planowali jak oświetlić plan filmowy, jak rozprowadzić oświetlenie, by zobaczyć jak rozprowadzają się cienie, by potem płynnie kręcić ujęcia. A kręcenie scen w okopach zależało od chmur. Chodziło o naturalne oświetlenie, bo z wiadomych przyczyn nie mogli wszędzie w tych okopach rozstawić oświetlenie, dlatego polegali na świetle dziennym, ale słońce musiało być za chmurami, by to światło było równe, plus, żeby pasowało do klimatu wojny. Jeszcze jedna rzecz, która mnie urzekła, to to, że oni faktycznie wykopali rowy, by potem je przekształcić je w filmowe okopy. Zazwyczaj spotykam się, że takie rzeczy są budowane w jakichś halach do kręcenia filmów, a tu, wykopali gdzieś koło jednej mili rowów, by nakręcić film.
Zawsze mam z tyłu głowy po obejrzeniu jakiegoś filmu, że zobaczenie kulisów jego powstawania zniszczy efekty końcowe, jakie powstały, ale z drugiej jednak strony jestem ciekawa, jak taki film powstaje. Ciekawi mnie to, jak powstają filmu różnego gatunku, jak niektóre rzeczy się robi, jak niektóre rzeczy się wykonuje. Można porównać jak coś wygląda w trakcie produkcji, a potem finalnie w filmie. Można też zobaczyć pracę aktorów i że w niektórych przypadkach nie jest to lekka praca. W przypadku aktorów grających w "1917", mówię tu bardziej o tych co odgrywali główne role, George'u MacKayu i Dean-Charles Chapmanie, bo to z nimi oglądałam wywiady i w momencie pisania tego wpisu nie pamiętam, czy mówili o sobie, czy o wszystkich, to zważywszy na to, że to film jednoujęciowy, to mieli oni próby sześć miesięcy przed kręceniem filmu, a najdłuższa scena, którą nagrali bez przerwy, sięgała blisko dziesięciu minut. Tak wiec szacuneczek. Zrobiło to na mnie wrażenie. Zresztą, oglądając to wszystko zakulisowe, to ja byłam pod wrażeniem. Byłam też podekscytowana, tym co zobaczyłam. Zafascynowało mnie to co zobaczyłam podczas produkcji tego filmu.
"1917" ma prostą fabułę, która powoli się toczy, ale to mi nie przeszkadza, bo zdjęcia pięknie płynęły zlepione w jedno ujęcie i powoli stopniowo mnie wciągały, że nawet nie poczułam długości filmu. To był pierwszy takiego rodzaju film, jaki oglądałam i zapewne pozostanie mi w pamięci. Miałam jeszcze pisać tu jakieś podsumowanie, zakończenie, ale jednak sobie odpuszczę, bo i tak ten cały wpis brzmiał lepiej w mojej głowie, nawet z poprawkami, jakie wprowadzałam podczas pisania. Tak więc film wywarł na mnie ogromne wrażenie i cieszę się, że mogłam obejrzeć coś tak wybitnego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz