czwartek, 28 listopada 2024

Wyszłam z piwnicy i trochę pochodziłam po mieście. | Muzeum Wsi Lubelskiej. Podziemia Browaru Perła. Trochę starego miasta.

Do pewnej osoby miał przyjechać kumpel z dziewczyną i w sumie w czwórkę zgadaliśmy się na zwiedzanie Lublina. Przyjezdni chcieli zobaczyć Muzeum Wsi Lubelskiej oraz Podziemia Browaru Perła, a że ja mieszkając dwadzieścia sześć lat pod Lublinem nie byłam w żadnych z tych miejsc, to z chęcią się wybrałam, żeby je zobaczyć. 

Jako introwertyk musiałam wpierw nowe towarzystwo wyczuć, mój mechanizm obronny próbował (czasami aż za bardzo) ochronić przed zrobieniem z siebie idioty. Tak to jest, jak przez większość czasu siedzi się w piwnicy, a do tego nie umie się żyć w społeczeństwie 😆. Na szczęście za niedługo mój mechanizm obronny przekonał się iż nowi ludzie są spoko i stopniowo się rozluźniałam. Dzięki temu wdrożyłam się w robienie zdjęć. Człowiek jak się czuje pewniej w towarzystwie, to i robienie zdjęć idzie dobrze. 

Już przed wejściem na teren Muzeum Wsi Lubelskiej mogliśmy zobaczyć pierwszy budynek, wiatraka. I właśnie od niego zaczynaliśmy zwiedzanie. Chwilę wcześniej obadaliśmy mapę, porobili jej zdjęcia, tak na potem i mniej więcej zorientowaliśmy się, jak mamy iść. Tak więc pierwsze co zobaczyliśmy, był Wiatrak z Zygmuntowa. Przy obiektach były tabliczki z niedługimi opisami, ale nie wszystkie żeśmy czytali, a nawet jak już było coś czytane, no to człowiek nie spamiętał. Szczególnie, że kiedy było się tam w lipcu, a mi robota z tym wpisem i innymi rzeczami zajęła trochę czasu, i piszę to na raty i nawet nie wiem, kiedy będzie publikacja 😆. Do wiatraka można było zajrzeć z progu, nie można było wejść do niego, tak jak do innych niektórych budynków. No a w środku był cały sprzęt używany w wiatraku, bo przecież robiło się w nim mąkę na przykład. A żeby ten tekst miał w sobie coś więcej, to spróbowałam coś znaleźć więcej i wyrabiana w nim była śruta jęczmienna oraz owsiana na paszę, po zainstalowaniu jagielnika produkowano kaszę, a po instalacji wialni czyszczono ziarna przed zmieleniem. Wiatrak został wybudowany w 1918 roku dla rolnika Wincentego Wardy, a robotę wykonał Ludwik Pastuszak.




Po drodze do kolejnego obiektu, jak i w późniejszej wędrówce, mijaliśmy obsiane pola. Ja się nie przyglądałam, czy to faktycznie jakieś zboże, szczerze myślałam, że to bardziej jakaś trawa. Ale jak najbardziej było to zboże i mało tego, jakiś tydzień po naszej wizycie miało się odbyć wydarzenie żniw, tak jak to się kiedyś robiło, ręcznie, kosami, i tak dalej. Szkoda, że to było tydzień później. Przynajmniej pochodziliśmy po tym muzeum, a na żniwa wybrać się można będzie za rok. I to może trwać dość długo, bo to jest zbiór zboża, przewożenie wozem ciągniętym przez konia, czy praca cepem. Widziałam zdjęcia z tego wydarzenia i tam się dużo działo podczas tych żniw w muzeum,. Można było przenieść się w czasie jeszcze bardziej. A kolejnym cośmy zobaczyli, to Zagroda z Urzędowa. Do tej chatki można było wejść, ale można było poruszać się tylko po korytarzu, pokoje były zagrodzone. Nie przeszkadzało to zobaczyć tamtejszy wystrój, kominy w pomieszczeniach, charakterystycznie powieszone obrazy, które są odchylone od ściany, czy łóżka. Coś podobnego widziałam, poniekąd miałam styczność, bo u mnie jest podobne pomieszczenie, izba przy oborze i bardzo podobnie to wygląda, choć podejrzewam, że jest to młodsza wersja. No i u mnie nie ma (pewnie już dawno 😛) takiego wystroju, ale mój tata jeszcze coś by z tego pamiętał, bo tam mieszkał. Został aby piec z zapiecem. Poza chałupką były też inne budynki, w końcu to gospodarstwo, ale jeszcze na tym etapie nie rozgrzałam się w robieniu zdjęć. Ostało się aby zdjęcie królika. W ogóle byliśmy zdziwieni, że on tam był. Były jeszcze dwa okulniki, mały i duży, oraz piwnica ziemna. A okulnik, to po prostu ogrodzone podwórze, w sensie, że podwórko otoczone jest budynkami. Natomiast chałupa została zbudowana w 1784 roku. 









Kolejnym chwilowym przystankiem była Studnia z Błażka. No cóż, studnia, bardzo stara wybudowana około 1970-1890 roku, wiadomo po co, ludzie potrzebowali wody.



Zaś po drodze było widać kolejną chatę, którą zobaczyliśmy, gdy już do niej doszliśmy. Ona, jak i zabudowa koło niej to Zagroda z Niemiec. I, to jest taka miejscowość o takiej nazwie. Myśmy się śmiali, że to niby muzeum wsi Lubelskiej, a tu z Niemiec zagrodę przywlekli 😂. Z daleka widziałam bardzo ładny ogródek, od razu widziałam w tym potencjał do zdjęcia. A w tym ogródku chodziły sobie kury, i to takie "dekoracyjne", w sensie, że one miały pióra na nogach na przykład. Chałupa wyglądała bardzo podobnie do poprzedniej, ale po wnętrzu widać, że jest trochę nowsza, bo jest z 1890 roku. W sfotografowanym pokoju widać, że stoi pod ścianą taka ławka, w której można było coś schować. Ja takie ławki kojarzę z Ukraińskich chat, i szczerze mówiąc myślałam, że one 'is a thing' właśnie tego kraju. W tej chacie było trochę więcej, ale wszystkiemu zdjęć nie robiłam. Natomiast obok niej, pod dachem jest piwnica, ja zazwyczaj widziałam takie piwnice pod stodołą. Na tym gospodarstwie stoi sobie taki samotny kurnik, a połączone w jedno jest obora, stajnia, czy stodoła. Na tym podwórku była sobie kura z kurczętami, czy był gąsior, który dziwnie się na nas patrzył. Tuż obok hasały sobie koniki, jeden mały, drugi duży. Ten mały biegał i tak jakby chciał się bawić, a ten drugi miał wyrąbane, z racji tego, że to prawdopodobnie była jego matka. 



















Po przeciwnej stronie była Zagroda z Żabna, ale ją widzieliśmy tylko z daleka niestety. Mieliśmy do niej wrócić, tak jak do innych obiektów, lecz niestety mieliśmy opracowany zły plan pod tym kątem, plus nie starczyło nam czasu i przez to też dokładnie nie zobaczyliśmy wszystkiego na terenie tego muzeum. Toteż obszar muzeum jest duży. Jakoś nie zdawałam sobie sprawy z tego, jakie to jest wielkie. Człowiek się przeszedł, to się przekonał.


Z Zagrody z Niemiec widzieliśmy kolejną, z Żukowa, a konkretnie jej stodołę. Do chałupy nie można było wejść, były jakieś renowacje, czy coś. Jak doczytałam, typowe siedlisko powszechnie występujące w drugiej połowie dziewiętnastego wieku na Lubelszczyźnie. Spodobał mi się wygląd stodoły, czy budynek z poddachem, gdzie było całkiem niezłe wyposażenie, wóz, gruber, pług, bardzo dobrze to wyglądało. Taki pług mamy w domu, tylko w nowszej, w pełni metalowej wersji. A tuż obok chillowały sobie kaczki. Miały kompletnie gdzieś, że ludzie się koło nich kręcą 😆.












Kolejnym budynkiem, który zobaczyliśmy, i który zobaczyliśmy tylko z zewnątrz, gdyż był zamknięty, to był budynek Szkoły z Bobrownik. Bardzo mi się podoba jej wygląd zewnętrzny, to jak została zbudowana oraz jej kolory, trochę żywego drewna, większość biała i niebieskie akcenty. Ten niebieski z białym się ładnie komponuje. Tym samym weszliśmy na teren miasteczka muzeum.







Na przeciwko szkoły jest Remiza strażacka z Wilkowa, którą zbudowano w 1915 roku. Bardzo podobał mi się sprzęt gaśniczy w tej ekspozycji, świetnie było zobaczyć tamtejsze wozy strażackie. Podobało mi się pomieszczenie ze stołem, gdzie na półce są poukładane kaski.







Potem trochę się zakręciliśmy, trochę nie wiedzieliśmy jak pójść. Weszliśmy w zakątek, gdzie była Lodownia z Siedliszcza, czyli zapewne po prostu piwnica. Była też drewniana toaleta "Wygódka", zastanawialiśmy się, czy to jest taka toaleta do skorzystania, czy to jest obiekt muzeum do zwiedzania 😂. Był też mały klimatyczny sklepik z pamiątkami, w którym dwoje przyjezdnych kupiło coś sobie. Jak wracaliśmy mieliśmy widok na Ratusz z Głuska, a na przeciwko niego były Domy z Siedliszcza i pierwsze pomieszczenie, pierwsze z brzegu zobaczyliśmy ekspozycję kuchni Żydowskiej. Zajrzałam aparatem do jej wnętrza i podobało mi się, jak to wyglądało, jednak mam jeden znak zapytania, dlaczego ci co ustawiali tam to wszystko w pomieszczeniu postawili to łóżko z takim ciekawym zagłówkiem za schodami 🤷‍♀️. Nie rozumiem tego. To powinno się eksponować 😄.





Wróciliśmy się do jednego budynku, w którym była między innymi Restauracja z Zemborzyc, oraz Miasteczkowy Sklep Kolonialno-Galanteryjny i gabinet dentystyczny, które niestety nam umknęły. Natomiast Restauracja ma swój świetny klimat. Szkoda, że nie można było wejść i w pełni zobaczyć jej wnętrza, bo świetnie ono wygląda. Genialnie wygląda wyposażenie, rekwizyty, jak butelki, waga, ogólnie naczynia, czy lampy naftowe. Budynek z zewnątrz również świetnie wygląda, a do tego szyld restauracji oraz plakat informujący o sprzedaży wyrobów tytoniowych. Budynek restauracji jest kopią domu z Zemborzyc wybudowanego w 1933 roku i jak się doczytałam, w restauracji można było napić się lemoniady, wody sodowej, czy czegoś alkoholowego, można też było kupić słodycze, czy też wyroby wędliniarskie, a w sezonie letnim lody własnej produkcji.











Idąc dalej zajrzeliśmy do salonu fryzjerskiego w budynku na przeciwko Ratusza z Głuska, którego budynek potem oglądaliśmy z dalszej odległości, tak samo jak Domy z Siedliszcza.





No i oglądaliśmy ten ciąg budynków rozpoczynający się od ratusza. Kolejne były Domy podcieniowe z Wojsławic i Dom z Wąwolnicy. W Domach podcieniowych był krawiec, szewc i bardzo podobają mi się ich szyldy oraz rysunki pod napisami "damski", "męski". One oraz wnętrze tych lokali dają klimat tamtych czasów. U szewca można było zajrzeć do jego domu, o ile się nie mylę, pewnie to działało w ten sposób, że ktoś mógł mieć biznes w domu. W przypadku domów podcieniowych również mam wrażenie, że nie widzieliśmy ich drugiej strony, no ale cóż. W tym muzeum trochę natłok wszystkiego.













Dom z Wąwolnicy widziałam też pod nazwą Dom senatora. Wnętrze wygląda świetnie, wyposażenie, te piękne meble, aż w pewnym momencie aparat zapomniał o ostrości. Jedynie miałabym jedną uwagę, że na krzesłach, tudzież kanapie, z lekka kurz widać i na tym materiale to mocno widać 😅, także mogliby o to troszeczkę zadbać. 








No i ponownie żeśmy się wrócili, tym razem do Domów z Siedliszcza. Nie wiedzieliśmy, czy coś tam jest i poszliśmy zobaczyć, żebyśmy za dużo nie ominęli. No i zobaczyliśmy sklep żelazny, mały lokal do sprzedaży wyrobów tytoniowych, czy sklep wędliniarski, w którym i piwa było można się napić. 







W drodze do kolejnego budynku mieliśmy szersze spojrzenie na rynek miasteczka.




Kolejny przystanek to był budynek, jakich w Polsce dużo, czyli kościół. Kościół z Matczyna, dla bardziej zainteresowanych Kościół Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, zbudowany około 1686 roku, a w 1980 roku trafił do Muzeum Wsi Lubelskiej.











Zdecydowaliśmy się przejść do Karczmy Kocanki, by zrobić sobie przerwę, przy kufelku zimnego piwa. Było fest gorąco i wszyscy czuli po sobie promienie słoneczne. Tożto nie można było doprowadzić, żeby nas słońce prześwietliło i żeby nas jakiś udar dopadł. Po drodze do karczmy zobaczyliśmy stary wóz strażacki, mijaliśmy z daleka Dwór z Żyrzyna, czy zatrzymaliśmy się na chwilę przy Czworaku z Brusa Starego i Chałupie z Gozdu Lipińskiego. Trochę szkoda, że ominęliśmy taki Dwór z Żyrzyna, bo z tego co widziałam w internecie, to mógł mieć ciekawe wnętrzem z zewnątrz również przykuwa oko. Dwór zbudowany około osiemnastego wieku, wnętrze to cztery apartamenty złożone z izby i alkierza. Ekspozycja jest modelem poświęconym średniowiecznego ziemiaństwa na Lubelszczyźnie. Według założeń wnętrza domu zamieszkałego przez średniozamożną, dwupokoleniową rodzinę z sierpnia 1939 roku. Zastanawiałam się, dlaczego Czworak z Brusa Starego, jest czworakiem, ale wyczytałam, że pierwotnie mieścił ten budynek cztery mieszkania, więc pewnie stąd ta nazwa. Został wybudowany w drugiej połowie dziewiętnastego wieku dla pracowników dworkskich. Przeniesiony do muzeum w 1980 roku. Jest to obiekt jeden z ostatnich zachowanych przykładów czworaków na terenie Lubelszczyzny. A Chałupa z Gozdu Lipińskiego została zbudowana w drugiej połowie dziewiętnastego wieku, przez nieznaną rodzinę z Ukrainy, a do muzeum trafiła w 1980 roku.

















A przed karczmowym piwkiem jeszcze zaszliśmy do Zagrody z Korytkowa, bo była ona tuż obok karczmy. Chałupa została zbudowana w 1798 roku, jako jedna z nielicznych osiemnastowiecznych chałup, w której nie zmieniono pierwotnego rozplanowania wnętrza i funkcji pomieszczeń. Natomiast budynki gospodarcze pochodzą z dwóch miejscowości, stodoła z Zagumnia, zbudowana w 1870 roku, oraz obora z Bukowskiego Przedmieścia (obecnie część Tarnogrodu), zbudowana na początku dwudziestego wieku. Budynki gospodarcze oraz część ogrodzenia w 2005 roku spłonęły po podpaleniu i w 2006 zostały odbudowane, więc są to rekonstrukcje. Gdy weszliśmy do stodoły, było tam mnóstwo wyposażenia, narzędzi. Cep, grabie, widły, szpadel, kosy, młynek do zboża, czy śrutownik. Taki młynek stoi w stodole, tu gdzie mieszkam, no tylko że najprawdopodobniej w nowszej wersji, cep też się znajdzie. Fajnie było zobaczyć taki młynek, coś co się kojarzy, w wersji muzealnej, przedstawiony w sposób, jak prawdopodobnie wyglądało to w tamtejszych czasach. Bardzo podoba mi się, że to wszystko jest z takiego surowego drewna. Przed chatą była jeszcze studnia z żurawiem, który był taki fest wysoki. 











W Karczmie Kocance nie tylko można było się napić piwa, tak jak w naszym przypadku, ale też można było sobie coś zjeść, na przykład pierogi ruskie, albo forszmak, to taka Lubelska zupa. W ogóle niedługo przed tym dowiedziałam się, że nie wszyscy wiedzą, co to jest forszmak (tak jak towarzystwo podczas tej wyprawy), nawet lubelak, więc pod tym względem byłam w Lubelskiej bańce. Też nic dziwnego, że w menu Kocanki wersja angielska nazwy tej zupy, to polish traditional soup. Myśmy nie mieli potrzeby korzystać z jedzonka, zatrzymaliśmy się tylko na browarze, ale my, jak i ci coś spożywający mogliśmy sobie usiąść, więc na luzie można było odpocząć. Parasole były przydatne w kontekście tego mocnego słońca. 


Po odsapnięciu ruszyliśmy dalej, ku cerkwii z Tarnoszyna. Cerkiew Grekokatolicka Narodzenia Najświętszej Maryi Panny została wybudowana w 1759 roku w miasteczku Uhrynów, jak wyczytałam w II Rzeczypospolitej był to powiat sokalski województwa Lwowskiego. W latach 1904-1906 przeniesiono ją do wsi Tarnoszyn, obecnie powiat Tomaszów Lubelski. Tuż obok była Dzwonnica z Lubyczy-Kniazie, zbudowana w drugiej połowie osiemnastego wieku, przy cerkwi powołana według świętego Paraskiewii. My przeszliśmy tylko obok, nie zaglądaliśmy, a i bo na to nie było czasu. 







Przeszliśmy się kawałek dalej i była tam między innymi Zagroda z Błonia. Też się za bardzo nie zatrzymywaliśmy, nic straconego, bo i tak ta ekspozycja była zamknięta. To też był trochę taki etap, że "ooo, kolejna prawie tak samo wyglądająca chata", no i też czasu mieliśmy coraz mniej na zwiedzanie, więc tu trochę też się speedrun nam włączył.



W tym samym miejscu stała Kapliczka ze Słobody. Mieliśmy rozkminę, co jest napisane na tej tabliczce, tłumaczenie tłumacza Google za bardzo nam nie rozjaśnił tego, ale udało mi się znaleźć o co chodziło. Tabliczka ta upamiętnia mieszkańców wsi Słoboda Mała, którzy ją ufundowali w 1913, Kiryłę i Hycza.




Potem przeszliśmy się taki większy kawałek. Przeszliśmy przez Biały Most, na rzece Czechówce, przeszliśmy obok Kopca widokowego, a z daleka widzieliśmy Remizę z Bedlna. Weszliśmy na teren taki wokół stawu. Trochę ignorancko przeszliśmy obok zagród z Kaliszan i z Karczmisk, i dopiero przy zagrodzie z Głodna się zatrzymaliśmy, a w międzyczasie mogliśmy oglądać to co jest po drugiej stronie stawu.


Zagroda z Głodna przyciągnęła nas swoją chałupką, ona taka mała, sympatyczna, z taką jakby werandą. Niestety za daleko nie mogliśmy jej zobaczyć, jeśli chodzi o wnętrze, bo była krata. Chałupka to lata 1880-1890, w której w 2009 roku urządzono modele mieszkań dwóch rodzin żydowskich na wsi u schyłku II Rzeczypospolitej, ze środków Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Reszta zabudowań, to okulnik, czyli stodoła, chlewniki, obora, spichlerz, dwie stajnie.










Niestety resztę koło stawu pooglądaliśmy z daleka, no bo już na tym etapie musieliśmy się zbierać do wyjścia, zbliżał się czas drugiego punktu tejże wyprawy. Wiele zobaczyliśmy, ale również dużo ominęliśmy. Jeszcze na terenie muzeum doszliśmy do wniosku, że ten obszar jest duży, ale jak spojrzałam na mapę, to uświadomiłam sobie tą wielkość. Być może będzie jeszcze kiedyś szansa ponownie się wybrać do tego muzeum i tak jakby dokończyć jego zwiedzanie. Pewnie można było zauważyć, że w tym wpisie zrobione przeze mnie zdjęcia co jakiś czas delikatnie się różnią od siebie, a to dlatego, że coś nie coś bawię się w edycję zdjęć, no i nie wszystkie edytowałam, bo nie przy wszystkich widziałam taką potrzebę. Też nie mam takiego skilla, żeby wszystkie jako tako dobrze wyglądały. Zapewne z resztą zdjęć w tym wpisie będzie podobnie.






Bardzo się cieszę, że mogłam odwiedzić to muzeum. Jest to miejsce, które można odwiedzić wiele razy. Najlepiej, to pójść tam na cały dzień, bo to jednak zajmuje chodzenie po nim. I warto pójść do niego, kiedy nie jest gorąco. Można samemu chodzić, ile się chce, w swoim tempie, i jak ktoś lubi, na spokojnie porobić sobie zdjęcia. Można wziąć sobie przewodnika, to zawsze dodatkowa wartość, choć jest możliwe, że tam jakieś wymogi mogą być. A można też wybrać się na jakiś event, jak na przykład żniwa. Podobał mi się fest klimat tych chatek, najbardziej, gdy się wchodziło do jednej z nich i człowiek na chwilę przeniósł się do tamtych czasów. Wnętrze chaty z Zagrody z Urzędowa bardzo mi się podobało, podobnie chata z Zagrody z Niemiec, a do tego jak wygląda ogródek, czy podwórko. W Zagrodzie z Żukowa podobało mi się, jak wygląda stodoła, czy ekwipunek - wóz, gruber, pług. Podobał mi się budynek i jego kolory Szkoły z Bobrownik. W remizie z Wilkowa podobał mi się sprzęt, a najbardziej te kaski poukładane na półce. Restauracja była świetna, budynek, wnętrze, rekwizyty, szyld - świetne. A krawiec i szewc mieli bardzo ładne szyldy, do tego u krawca rysunki pod napisami "damski" i "męski". A! I wiatrak był fajny, głównie wnętrze, bo się okazało, że potrafią być ładniejsze wiatraki, podczas mojego wyjazdu do Wrocławia (tak, w trakcie powstawania tego wpisu ja zdążyłam do Wrocławia zawitać, między innymi). Miejscówka nad stawem była fajna, ale niestety mało odkryta, za mało czasu tam spędziliśmy. No! Bardzo pozytywnie spędzony czas w Muzeum Wsi Lubelskiej.





Drugim punktem tej wyprawy było zwiedzanie Podziemi Browaru Perła. Kiedyś chciałam je zwiedzić, ale mi nie wyszło. Bywa. Mniej więcej wiedziałam o co chodzi i że na końcu jest degustacja, ale byłam ciekawa, jak to się odbywa. Bałam się, że to by było tak, że wpuszczają nas do tych podziemi, przechodzimy przez nie na własną rękę i koniec, ale na szczęście okazało się, że zbiera się grupę ludzi do którejś godziny i z tą grupą chodzi przewodnik. My przyszliśmy na ostatnią godzinę zwiedzania tego dnia i trafiła nam się bardzo fajna pani przewodnik. Swoją drogą niedługo po tym, jak pani przewodnik zaczęła opowiadać, to poczułam się, jak zza czasów szkolnych, tak jak się w szkole na wycieczki jeździło. Na początku weszliśmy do hali, w której kiedyś robiło się piwo. Te wielkie kadzie robią wrażenie. Gdy do jednego z nich zajrzałam, to jest to wielkie, i przeszło mi przez głowę, że wolałabym tam nie wpaść. Bardzo mi się podoba ta miedziana jakby kopuła na tej kadzi, i z jakiegoś powodu te skrzynki z prądem, one mi przypominają takie typowe dla pewnego okresu czasu, w którym w fabrykach takie skrzynki robili. W każdym razie trochę nam zostało opowiedziane o produkcji piwa, robionego nim przeniesiono produkcję do innej, nowocześniejszej hali. 




Gdy weszliśmy do podziemi weszliśmy do pomieszczenia, w którym było duże echo i legenda głosi, że chodzą po tym pomieszczeniu głosy, a skąd niby one? A bo browar stoi w miejscu gdzie był klasztor reformatów i jak dobrze pamiętam były tam jego katakumby. Tak jak ten fragment o duchach, czy innych takich, no to ja z dystansem, tak ta historia, zaczynająca się od tego, że najpierw był klasztor, oraz dalsze losy, bardzo mnie zaciekawiły, a nawet zafascynowały. Wracając do tego pomieszczenia, to coś tam się z chmielem robiło, coś związanego ze światłem, w takich dużych wannach, ale niestety nie pamiętam jak to się nazywało i o co chodziło. Nie byłam skupiona. W pomieszczeniu też była makieta przedstawiająca zmiany terenu, że właśnie na początku był kościół, klasztor, a potem zrobili tu browar, bo im się piwnice podobały. Będę lekko posiłkować się ciocią Wikipedią, bo pamięć ludzka potrafi płatać figle, plus moja pisanina będzie trochę bardziej składna, inaczej mogłabym coś pokręcić. Tak jak byle jak przejrzałam wzrokiem, to mi się refresh memory zrobił, w kontekście tego co mówiła pani przewodnik. Chciałam to olać i popisać o tych podziemiach tak po łebkach, jak pamiętam, ale za bardzo mi się podoba ta historia. 


Potem weszliśmy w korytarz, gdzie była taka długa gablota z różnymi ciekawymi rzeczami - starymi etykietami produkowanych w różnych czasach piw, czy zdjęciami z opisami o dziejach browaru oraz jego założycielu, tudzież tych, co kontynuowali jego dzieło. Tam gdzieś na boku jeszcze były butelki jakich używano. Ale do browaru jeszcze chwila. Do 1820 był kościół świętego Kazimierza i klasztor reformatów, później były rosyjskie koszary, a w 1844 budynki kupił Karol Rudolf Vetter, przemysłowiec z Poznania. Jak wojsko się wyniosło, to Vetter wziął się do budowy destylarni wódek w 1845 roku, a w 1846 roku otworzył browar. Ludziom piwo się podobało, więc Vetter rozbudował zakład. Dawny kościół całkowicie przebudował w 1859 roku, a w 1881 zainstalował maszynę parową. Karol Vetter zmarł w 1883 roku i interes przejęli jego synowie, August Karol i Juliusz Rudolf. Oni w 1892 rozbudowali browar o słodownię i wprowadzili nowe maszyny parowe. Do swojego interesu przyłączyli przedsiębiorstwo Adolfa i Juliusza Fricków. A w międzyczasie, z racji tego, że braciom trafił się czas, w którym posiadanie niemiecko brzmiącego nazwiska nie było dość pozytywnym, to zdecydowali trochę wkupić się w łaski, chcieli zmienić spojrzenie na siebie, to zajęli się budownictwem, a konkretnie fundowali różne budynki, w całości lub się dokładali. Juliusz i August ufundowali szpital dla dzieci przy ulicy Początkowej (dzisiaj Staszica), sfinansowali budowę Szkoły Handlowej w 1866 roku, mieli udział przy Budynku Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego, zbudowanego w latach 1874-1876 (dzisiejszy Sąd Okręgowy), czy Siedzibę Kasy Pożyczkowej Przemysłowców Lubelskich powstałej w latach 1899-1900 (dzisiejszy Grand Hotel), a August był jednym z założycieli Muzeum Lubelskie przy ulicy Narutowicza. 





Jednak jeden z braci, August, umiera i przy interesie został Juliusz w 1907 roku. Udało mu się utrzymać produkcję podczas I wojny światowej. Juliusz Rudolf Vetter zmarł w 1917 roku, i tu się zaczyna lekko zawiła część historii, która zaczęła się od tego, iż Juliusz nie miał potomka, który mógłby przejąć po nim interes. A więc skoro nie było syna, to browar odziedziczyła żona Juliusza, Bronisława Vetter. Natomiast ona nie do końca znała się na prowadzeniu biznesu i najpierw przekazała zarząd, a w 1927 roku sprzedała zakład swojemu bratankowi, Tadeuszowi Karsze-Siedlewskiemu. Nie pamiętam, jak dużo mówiła o nim przewodniczka, mam tylko szczątkowe flashbacki, ale z tego co mi się na chwilę wyświetliło, to była to ciekawa postać. Tadeusz był przemysłowcem i senatorem II Rzeczpospolitej urodzonym w Warszawie, w szlacheckiej rodzinie z burżuazyjnymi krewnymi z Warszawy i Lublina. Ukończył Akademię Handlową w Berlinie w 1914 roku, pracował w Dniepropawłowsku, w Rosji, w 1917 roku, po powrocie do polski brał udział w wojnie polko-bolszewickiej w szeregach 1 dywizjonu artylerii konnej, za co dostał Krzyż Srebrny Orderu Virtuti Militari, a po 1920 skoncentrował się na działalności finansowej i przemysłowej. Jako właściciel browaru w Lublinie rozbudował sieć dystrybucji piwa na całą Polskę. Zginął po niemieckim nalocie podczas obrony Warszawy w 1939, kiedy to III Rzesza wyszła z agresją do Polski. Browar odziedziczyła narzeczona Tadeusza, primabalerina Olga Prorubnikow-Sławska. Z racji tego, że III Rzesza weszła do Polski, to robiła co chciała. I tu łapią mnie wątpliwości, bo nie ufam swojej pamięci, a znowu nie mogłam się doczytać, jest możliwe, że czytałam na prędce i nie zauważyłam tego co mi potrzebne. W każdym razie panowie z III Rzeszy rozwalali wszystko co polskie, w tym oczywiście przeróżne zakłady. Ale jeszcze mi w głowie zakwitło, przez co mam te swoje wątpliwości, że oni sprzęt zabierali do siebie, chyba że to i to. Mi się bardziej kojarzy, że oni burzyli, no ale jak wspominałam, głowa mi płata figle. Zakłady Przemysłowe K.R. Vetter miały szczęście i zostały nienaruszone, jedynie zostały poddane zarządowi komisarycznemu władz III Rzeszy w 1940. A co zakłady uchroniło? A niemieckie nazwisko. Niemcy z Rzeszy przyszli, zobaczyli niemieckie nazwisko i stwierdzili, że wezmą jak swoje. Mnie to zafascynowało. Jeszcze bardziej zafascynowało mnie to, że najpierw zakład miał nieprzyjemności z powodu niemieckiego nazwiska, a potem to niemieckie nazwisko go uratowało. W 1944 roku browar miał przerwę w działalności, a na przełomie 1945 i 1946 sąd podzielił majątek browaru pomiędzy Olgą Sławską-Lipczyńską, a sukcesorów Tadeusza Karszo-Siedlewskiego. Zakłady Przemysłowe K. R. Vetter przeszły pod zarząd państwowy w 1946 roku, a w 1948 roku browar został upaństwowiony, po połączeniu jego i Browaru Parowego Jeleń powstały Lubelskie Zakłady Piwowarsko-Słodownicze, a ich tradycje kontynuuje spółka Perła Browary Lubelskie S.A.



Po wysłuchaniu historii browaru przeszliśmy dalej. Było też trochę opowiedziane o samej produkcji piwa, jak to się tam w przeszłości roiło, o tym jakie były nazwy i w jaki sposób skończyło się na Perle, ale niestety nie pamiętam tego, a szkoda, bo to była sympatyczne historia. Kolejne przystanki były takimi artystycznymi ekspozycjami. Dowiedzieliśmy się trochę o chmielu, jego pozyskiwaniu, przechowaniu, czy w końcu przygotowaniu i robienia piwa, dowiedzieliśmy się też o składnikach dodawanych do piwa, między innymi o słodzie, który odpowiedzialny jest za ten charakterystyczny smak piwa, było również o procesie podczas którego robi się piwo. To co opowiadała pani przewodni świetnie uzupełniały te instalacje. Trochę też opowiedziane zostało o butelkach, jakie się używało kiedyś i jakich się używa teraz oraz ich nazwy, i okazało się, że niektóre rodzaje są używane do dziś. Nawet nie wiedziałam, że ich nazwami są po prostu imiona. Tylko szkoda, że usunęłam zdjęcia z tego momentu, takie jedno, nawet niewyraźne mogło by być. A w korytarzu z butelkami była ściana butelek, taka artystyczna.




W kolejnym korytarzu była instalacja z puszek. Przewodniczka zdradziła nam, że nie ma tam piwa i nie warto otwierać jednej z tych puszek, bo nie jeden się przekonał, że jest tam tylko woda, co wyjaśniało właśnie te otwarte puszki. Śmieszne to było, bo dość sporo tych puszek było otwartych.



Potem weszliśmy do pomieszczeń ze zbiornikami, w których piwo sobie leżakowało. Był też moment w korytarzu, gdzie sufit był wysoki, bo jakoś trzeba było te zbiorniki chociażby umiejscowić w tamtym miejscu, a jak dobrze pamiętam, to i je wyciągano wyżej, żeby rozlać ich zawartość. Na zbiorniku wisi tabliczka z napisem "Człowiek w zbiorniku". Było to dla nas zwiedzających zabawne, ale i miało swój powód, bo faktycznie wchodził do tego zbiornika człowiek, no inaczej nie dało się go wyczyścić. Normalnie po opróżnieniu takiego zbiornika wchodził do niego człowiek i go czyścił, tak o. A po robocie niechcący był pod wpływem oparów 🥴.



No i naszła pora na degustacje. Dostaliśmy coś jasnego i coś ciemnego. Jasne piwo było ze Zwierzyńca, a ciemne to chyba była jakaś wersja Perły, bo oni robią takie sezonowe Perły, sprawdzają co się tam ludziom spodoba. To jasne było bardzo dobre, ale to ciemne było jeszcze lepsze. Taki karmelowy posmak, trochę podobny do tego Karmi, ale o wiele, wiele lepszy i głębszy smak, nie za gorzki, aż dziwne, że pamiętam ten smak po takim czasie. 







Ale to jeszcze nie koniec było zwiedzania. Po degustacji poszliśmy dalej, do ostatniego korytarza. A tam wersje butelek Perły idących za granicę, ewolucja etykiet Perły, czy kapselki. A potem wyszliśmy korytarzem ze skrzynek. Bardzo fajne miejsce, bardzo fajne było to zwiedzanie. Ciekawa historia, ciekawie opowiedziana, dobrze, że fajna pani przewodnik nam się trafiła, do tego instalacje, które coś przedstawiały, coś obrazowały. Godne polecenia. 











Ochłodzeni wyszliśmy na powierzchnię, by ponownie skonfrontować się ze słońcem i z gorącem. Szczęście było takie, że to było popołudnie, zmierzało ku wieczorowi, a do tego byliśmy właśnie ochłodzeni, więc było do przeżycia. Poszliśmy połazić po Starym Mieście i przy okazji coś zjeść. Miałam okazję sobie trochę zdjęć porobić. Przeszliśmy obok Ratusza, przez Bramę Krakowską, uliczkami doszliśmy do Trybunału Koronnego, a obchodząc go, z daleka widzieliśmy Wieżę Trynitarską. Zobaczyliśmy Zamek z bliska, z daleka, jego dziedziniec, czy plac Zamkowy. I tu zakończyliśmy tąże wycieczkę. Bardzo sympatycznie spędzony dzień, i fajnie sobie tak do niego wrócić w momencie, kiedy teraz zimno, szybko robi się ciemno. Poniżej jeszcze trochę zdjęć, a ja kończę ten wpis i idę bazgrać kolejny. 

Adieu.

Ratusz Miasta Lublin




Brama Krakowska






Trybunał Koronny



Wieża Trynitarska






Widok na Zamek w Lublinie





Brama Grodzka

Zamek w Lublinie



Widok na Plac Zamkowy

Zamek w Lublinie




Na Zamku