poniedziałek, 4 sierpnia 2025

Zwiedzanie miasta z lokalsami, to inny wymiar. | Weekend we Wrocławiu na speedrunie.

Wybierając się do jakiegoś innego miasta niż Lublin, to zawsze powodem był jakiś koncert, a zwiedzanie zawsze było tak przy okazji. Zwiedzanie zawsze było też na własną rękę, zawsze wybierało się miejsca, które chciało się zobaczyć, a na miejscu ogarniało się transport, szukało się autobusów i tramwajów. Często towarzyszyła przy tym niepewność, czy aby dobrze człowiek pojechał, albo czy nie znajdzie się w jakiejś szemranej okolicy. Zazwyczaj te wątpliwości się rozwiewały i kończyło sią fajną przechadzką. Było to łażenie w nieznane i po nieznanym.

W zeszłym roku w październiku pewna osoba zabrała mnie do Wrocławia, a że ta osoba mieszkała przez większość swojego żywota w tym mieście, to był to jej powrót na stare śmieci, przynajmniej tak na chwilę. Znaczy, beze mnie też jeździła ta osoba, ale to był pierwszy raz, kiedy zabrała mnie. Głównym motywem było pokazanie mi miasta, a przy okazji ta osoba miała okazję spotkać się ze swoimi znajomymi.

Pierwszą rzeczą po przyjeździe do miejsca docelowego, zostawieniu gratów i odstawienia w bezpieczne miejsce samochodu, była przejażdżka Hondą Accord, na którą nas zabrał kolega tej pewnej osoby. Po drodze zabraliśmy też drugiego kolegę. I tak trafiliśmy pod most. Tylko na chwilę, i żeby wyjąć i otworzyć browara, oczywiście przez tych, co mogli. 

Kiedy wróciliśmy się w miasto, auto zostało odstawione, a my dalej wędrowaliśmy pieszo. I tak przeszliśmy koło szpitala psychiatrycznego, koło więzienia. Z jakiegoś powodu dziwiło mnie, że jedno i drugie jest tak o w mieście. W Lublinie to jest tak bardziej na obrzeżach. Znaczy, we Wrocławiu też są na tak jakby obrzeżach w pewnym sensie, ale wokół jest i wiele więcej zabudowań. Na przeciwko szpitala było osiedle, a przez część terenu więzienia mogliśmy przejść, bo z jednego budynku zrobili budynek mieszkalny. Też ciekawą rzeczą było to, że w więziennych murach, które były z takiej charakterystycznej, jakby brudnej cegły, były ślady po pociskach zza czasów wojny. Jak myśmy tak się przyglądali tym murom, to ja w duchu sobie pomyślałam, że zaraz ktoś nas z tego więzienia wyjdzie i przegoni. Kolejne miejsce, do którego zaszliśmy, a koło którego mieli taką "ich" miejscówkę, to był Wrocław Nadodrze, czyli dworzec kolejowy. 




Ktoś by się spytał, a cóż to takiego wspaniałego w budynku dworca może być? No nic, ale podoba mi się ta budowla. Tylko szkoda, że on tak marnotrawnieje i niszczeje. Kiedyś miał na sobie ten budynek neon "Wrocław Nadodrze", ale ten neon poszedł do pewnego muzeum. Ja ogółem lubię te charakterystyczne budynki z tej cegły. To też jak wcześniej wspomniałam o cegle, co wygląda na brudną, to o to mi chodziło. Potem poszliśmy na Plac Powstańców Wielkopolskich, bo w dalszą podróż trzeba było nam ruszyć komunikacją miejską. A w trakcie czekania na tramwaj, czy inny autobus, to sobie porobiłam parę zdjęć całkiem ładnym budyneczkom, przy okazji chciałam się trochę rozgrzać z tym robieniem zdjęć, bo wśród obcych ludzi to ja się krępuje z jakiegoś powodu.








Nim dojechaliśmy, nim zjedliśmy, nim wypiliśmy i doszliśmy, to zrobiło się już ciemno (październik hello), ale w sumie to dobrze, bo zaszliśmy w uliczkę z neonami. Galeria Neon Side na ulicy Ruskiej 46C, to takie podwórko wśród kamienic. Na ten moment co byliśmy, to nie wszystkie neony świeciły, a i niedługo mieli wyłączać je wszystkie i zdejmować, tak miejscowi mówili, a jak się stało, to tego nie wiem. Przy kolejnej (którejś) wizycie, jak będzie okazja, to zobaczę. Tutaj też trafił ten neon "Wrocław Nadodrze", no ale on nie świecił. Pierwsze dwa zdjęcia są z baru, w którym byliśmy, nazywał się "Afera", i tak pasuje do tematu neonów. Te zdjęcia mają po dwie wersje, bo nie mogłam się zdecydować podczas edycji. Potem niektóre zdjęcia też mają po kilka wersji. Chyba niechcący wpadłam w króliczą norę z tą swoją edycją zdjęć 😅.





















Wędrując dalej, zaszliśmy na rynek, z którego Wrocław słynie. Z jakiegoś powodu zaszliśmy od strony, z której się nie spodziewałam, nie wiedzieć czemu. Mimo, że było ciemno, to nadal było bardzo ładnie. Oświetlenie, czy światła z lokali tak otulały, na ile mogły to miejsce, a mokre po deszczu nawierzchnie dodawały efektu. Jedynie mojemu aparatu się to średnio podobało (czasem ma swoje humory), w jakich warunkach robił zdjęcia, a robienie tych zdjęć w pośpiechu, no i po paru procentach, nie pomagało. Choć mimo to, zdjęcia nie wyszły jakieś złe. Przy okazji będą reprezentować sobą warunki, w jakich zostały zrobione.

Pierwsze cośmy zobaczyli, to również rozpoznawalny ratusz. Nie wiem dlaczego, ale moja podświadomość widzi w nim kościół. Dlaczego? Nie wiem. To chyba przez te wieżyczki. W każdym razie Ratusz we Wrocławiu, zwany również Starym Ratuszem, a pierwsze wzmianki o jego budowie pojawiły się w 1299 roku, co jakiś czas coś dobudowywali, więc powstawał w kilku etapach na przestrzeni około 250 lat. Został wybudowany w miejscu, gdzie znajdował się Dom Kupców. Jako siedziba władz miejskich i sądownictwa był używany od jego powstania do czasu oblężenia Festung Breslau, w czasie którego budynek został całkowicie zniszczony. Odbudowano go w latach 1975-1980. Teraz znajduje się tam Muzeum Sztuki Mieszczańskiej, oddział wrocławskiego Muzeum Miejskiego. Idąc sobie uliczką przeszliśmy koło Pomnika Aleksandra Fredry i można było popatrzeć na ładne, kolorowe, zadbane (no przynajmniej od frontu) kamienice.


















Widzieliśmy zachodnią stronę ratusza, a przechodząc dalej, przeszliśmy na jego drugą stronę i najbardziej rozpoznawalną. Mi podoba się cały ten budynek, ale ta wschodnia i południowa jego strona jest najbardziej ikoniczna. Bardzo podoba mi się, jak ta budowla wygląda, te wykusze, te szczyty, jak wygląda elewacja, jakie są płaskorzeźby, czy jakie są kolory. Jednak to wszystko powoduje, że dzięki nim najbardziej się ten budynek zapamiętuje. Ludzie obrazy malują widoku wschodniej strony. On ma "tylko" dwa piętra, ale te szczyty powodują, że budynek wydaje się ogromny. Jak stanęliśmy pod nim, dyskretnie dopić bimber, i spojrzałam do góry, to on się taki ogromny wydaje. Popatrzyłam do góry, a tam kolos. 
















Idąc dalej, przeszliśmy się Sukiennicami, rzuciliśmy okiem na Fontannę "Zdrój" i skierowaliśmy się w stronę kościoła. Przeszliśmy przez łuk pomiędzy dwoma budynkami, kamieniczkami "Jaś i Małgosia". Jedna z osób w naszej grupce interesowała się Wrocławiem, jego historią, chciałaby być przewodnikiem dla wycieczek i opowiedziała nam o poszczególnych miejscach, ale niestety mało zapamiętałam. Szkoda, zaś z drugiej strony wszystko działo się szybko, bez planu. O kamieniczkach "Jaś i Małgosia" zapamiętałam tyle, że przez połączenie arkadą, wyglądały jak dzieci trzymające się za ręce i zostały nazwane imionami postaci z bajki braci Grimm przez wrocławian po II wojnie. Kamieniczka Jaś, mający również nazwę Domek Miedziorytnika, to galeria sztuki i na zewnątrz ma krzyż Zrób to sam. I to nie jest żart, to oficjalnie się tak nazywa. Mnie, jako osobę niewierzącą, to nie ruszyło, wręcz rozśmieszyło, ale jako powiedziałam o tym moim rodzicom, to zostałam prawie przez nich wyklęta. Przywykłam do tego 😆. Cóż. Natomiast tuż obok był kościół Garnizonowy Bazylika Mniejsza pod wezwaniem świętej Elżbiety i strasznie szkoda, że nie zobaczyłam go w pełnej okazałości, bo widząc w ciemności jego wieżę, to robiła wrażenie, a w świetle dziennym pewnie można bardziej podziwiać ten budynek. Dlatego między innymi stwierdziłam, że przy kolejnej wizycie trzeba zrobić porządne obejście rynku i wszystkiego wokół, żeby zobaczyć wszystkie ważniejsze punkty, a okres dłuższych dni powinien pomóc. 






Kontynuując spacer doszliśmy do budynku Uniwersytetu Wrocławskiego. No mieli rozmach. I ładnie oświetlili ten budynek. Jedynie przez to oświetlenie uzewnętrzniane są nierówności w elewacji 😛. Idąc kawałek dalej, przeszliśmy koło Fontanny Szermierza, a na przeciwko niej, kawałek dalej, był budynek Dawnego konwiktu świętego Józefa - "Dom Staffensa". No ładny budynek, ładny. Na tamtym etapie poszła decyzja, że idziemy na wyspę. Wyspę Słodową, do miejsca spotkań i picia browarka (i nie tylko). I na wyspie piliśmy sobie właśnie tego browarka, swoją drogą na wyspie można legalnie spożywać alkohol, a pijąc sobie browarka, mieliśmy widok na Uniwersytet, tylko od drugiej strony. Pięknie on się odbijał w tej wodzie, dzięki swojemu oświetleniu. Ta miejscówka nad Odrą z widokiem na Uniwersytet i jego odbiciem ma świetny klimat. 

















Spędziliśmy trochę czasu na wyspie, ale przyszła pora na to, żeby się rozejść. Na koniec tego dnia, gdy przyszło takie wyciszenie, przed snem, dopiero dochodziły do mnie pewne myśli. Cały dzień od przyjazdu był intensywny, człowiek trzymał się tego, co się działo na bieżąco, ale jak już nastąpił spokój, to przychodziły do mnie myśli. Chociażby to, że znajomi tej osoby, z którą tam pojechałam, dopiero co mnie poznali, a traktowali mnie, jak jednego z nich. To było coś, co spotkało mnie pierwszy raz w życiu, w momencie poznawania nowych ludzi. Kurde, jeden kumpel przyjechał po nas, wziął między innymi jedną osobę, której kompletnie nie znał, a po przejażdżce zaserwował wszystkim piwo, w tym mi, tak jakbym była one of them. Nie wiem, może dla kogoś to jest nic niezwykłego, no ale dla mnie było, było dziwne, ale tak pozytywnie dziwnie. Dodatkowo okazało się, że ci znajomi są bardzo spoko ludźmi. Angażowali się w tym, by pokazać mi miasto, i widać było, że interesowali się miastem. Przy okazji opowiadane były anegdoty i historie, które wydarzyły się im, w ich paczce. A zwarzywszy na to, że chodziłam z lokalnymi, to oni dokładnie wszyscy wiedzieli gdzie iść, którędy iść, znalazła się też w grupie osoba, która opowiedziała coś z historii danego miejsca. Człowiek był zwyczajnie prowadzony, to było nowe, bardzo komfortowe i przyjemne doświadczenie. To było kompletnie inne od tego, że łaziło się po danym mieście na własną rękę, pilnowało się mapę, chodziło się po nieznanym i trochę w nieznane, jak się szło gdzieś pierwszy raz. Cieszę się, że mogłam tak z lokalnymi pochodzić po Wrocławiu. 








Drugiego dnia, po przejażdżkach, i pierwszym piwie, była chwila moment spokoju, żeby pospacerować we dwójkę i skierowaliśmy się w stronę ZOO. Ale nie do ZOO poszliśmy, tylko do Ogrodu Japońskiego, co jest niedaleko. Idąc w to miejsce, przeszliśmy koło znanej Iglicy, po której BNT się wpinał, czy słynnej Hali Stulecia, o której słyszałam, jak jakiś koncert w Polsce, jakiegoś zespołu był ogłaszany i tam miał zagrać. Nawet nie wiedziałam, że spotkamy te dwie budowle. No tak średnio się orientowałam jeszcze w tym mieście. Przeszliśmy Pergolą, tuż obok Fontanny Multimedialnej. Nawet trafiliśmy na pokaz multimedialny, i przed wejściem do ogrodu zostaliśmy chwilę pooglądać, no ale to był dzień, więc niewiele było widać, poza lejącą się wodą w różny sposób z grającą muzyczką. Wieczorem byłby lepszy efekt tej lejącej się wody, świateł i muzyki. 













Temat Japonii mniej lub bardziej mnie interesuje. Zaczęło się od oglądania na Twitchu kanału "Aiko i Emil", potem ich kanał na Youtube i powoli zgłąbiałam się w ten temat. Bardzo podobają mi się te japońskie treści. Historia, kultura są bardzo interesujące, pokazywane na streamach i vlogach miejsca i ich historie, no i oczywiście widoczki, no jak tam jest pięknie! To tak w skrócie. Dlatego byłam ciekawa tego miejsca, tego Ogrodu Japońskiego. Miałam na uwadze to, że to miejsce mogło być przereklamowane. Nie miałam i nie robiłam sobie nadziei. Spacerując po Ogrodzie Japońskim, no może nie był on jakiś niesamowity, ani nie był on wyjęty nie z tego świata, ale był on po prostu bardzo przyjemnym miejscem. Widać, że ten ogród został zrobiony w miarę możliwości, na polskie warunki, na pewno różni się od takiego prawdziwego ogrodu z Japonii, mimo to jednak sympatycznie się szło jego ścieżkami. Miłym było zobaczyć Japońskie akcenty i doświadczyć w jakiejś mierze japońskości. My byliśmy w takim momencie, gdzie rośliny były jeszcze trochę zielone, a część robiła się taka jesienna. Te kolorowe listki wśród zieleni dawały uroku, ale pewnie w czasie letnim, gdy wszystko kwitnie, to jeszcze inna magia jest. No i pewnie, jak nie pada, to też robi lepsze wrażenie. 


































Przez to, że było mokro, i co jakiś czas padało jakimś drobnym deszczem, to na niektóre ścieżki nie wchodziliśmy, te kamienne, przy samej wodzie, no bo chcieliśmy zostać w suchości, a po takim kamieniu, to łatwo by było wpaść w poślizg, a potem do wody. Chociaż w niektórych miejscach bez kamieni też warto było uważać. Na przykład na Moście Taiko Bashi, bo jest to drewniana konstrukcja i jest to taki mocny garb. Pewnie dlatego most ma takie dodatkowe drewienka. Z tego mostu było widać drugi most, Yumedono Bashi, i odwrotnie oczywiście, więc przechodząc przez jeden most widzieliśmy ten drugi. Przed Herbaciarnią Azumaya były takie charakterystyczne dla Japonii kamienne latarnie, one mi się bardzo podobały. Bardzo podobał mi się widok na staw z Mostu Yumedono Bashi, który po środku miał altankę. Widok na tą taką małą wysepkę z przyciętymi krzewami i również z kamiennym czymś, bo to chyba nie była latarnia. Widok na Most Taiko Bashi, który był ozdobiony drzewami, jedno z nich wygląda na wierzbę płaczącą, Spacerując, przecinaliśmy taki potok płynący wśród kamieni, zgaduje, że to była żeńska kaskada, Onna-daki, doszliśmy też do wodospadu, zwaną kaskadą męską, Otoko-daki. My weszliśmy na ścieżki ogrodu przez jakieś randomowe wejście, bo do bramy szła dość spora grupa turystów i nie chcieliśmy z nimi kolidować, dlatego po przejściu całego ogrodu wyszliśmy bramą wyjściową, Fuku Mon, przed którą był układ skał Kuzan-Hakkai z drzewkami Niwaki. I z jakiegoś powodu te dwa punkty najbardziej hitnęły mnie japońskością. Jakoś te skały z drzewkami i ta brama najbardziej przypominała mi Japonię. No jakoś ta brama jest taką Japońską rzeczą, że taka polska wersja też daje radę. Wróciliśmy się zobaczyć tą bramę wejściową, Sukiya Mon, i ona ma taki daszek, pod którym się na chwilę schroniliśmy, bo akurat zaczął padać deszcz. Ostatnia pozytywna rzeczy o tym ogrodzie przyszła mi po jakimś czasie. Oglądając stream z Japonii, prowadzący tego streama był w jakimś tam ogrodzie, w jakimś miejscu w Japonii, przy okazji jakiegoś wyjazdu, prawdopodobnie kamperem, i w pewnym momencie ten ogród wyglądał albo bardzo zbliżenie, albo dosłownie identycznie, jak ten Polski Ogród Japoński we Wrocławiu. I to takie było miłe uczucie. 











































W drodze powrotnej, stwierdziłam, że warto sfotografować Iglicę, czy Halę stulecia. Wcześniej trochę o tym nie pomyślałam. Przy okazji walnę tu zdjęcia, które zostały zrobione przed wejściem do Ogrodu Japońskiego, a które się zawieruszyły i na koniec zdjęć trafiły. Widok z Pergoli na właśnie Halę Stulecia i Iglicę, próbowałam ładnie w kadrze wykorzystać tą zieleninę Pergoli. A próbując sfotografować Iglicę, to aparat nie dał rady, nie taki obiektyw, ale telefon już jako tako dal radę. O wiele lepiej się ją łapało aparatem z daleka.
















Wychodząc z okolic Hali Stulecia, skierowaliśmy się w stronę rynku, w celach towarzyskich. My pochodziliśmy po Ogrodzie Japońskim, inni już czas wolny mieli i można było się spotkać. My nadal mieliśmy chwilę i zaszliśmy na szybką, tanią kawę, a przed tym mogłam zobaczyć ratusz i trochę rynku w świetle dziennym, tylko że pochmurnym. Będąc drugi raz we Wrocławiu, w trochę innej formie i w innych celach, ale po tej wizycie i po ponownym zobaczeniu zdjęć poniżej, stwierdziłam, że celem kolejnego wizytowania we Wrocławiu będę chciała pochodzić po rynku i wokół rynku, żeby zobaczyć wszystko, co się da w świetle słonecznym, przy słonecznej pogodzie, a dłuższy dzień powinien w tym pomóc, o ile uda się pojechać w czasie letnim. A że mi się zeszło z pisaniem tego wpisu (dopisuje to w czasie teraźniejszym 😛), to niedawno znowu byłam we Wrocławiu i uskuteczniłam te swoje zamiary połażenia po rynku w słoneczny dzień. Choć w sumie jeszcze nie sprawdzałam, jak tam zdjęcia wyszły, ale czas i na to przyjdzie 😆. Więc pewnie niedługo, może za jakiś rok, będzie wpis z tymi zdjęciami.













Reszta dnia była dość spokojna. Najpierw doszła do nas jedna osoba, potem druga. Poszliśmy do jednego lokalu, potem do drugiego lokalu, żeby napić się piwa i napić się piwa, a potem poszliśmy na wyspę, żeby napić się piwa. Te dwa lokale były w porządku. Ten drugi mi się bardziej podobał, gdzie meble były każde z innej parafii, jako dekoracje były oldschoolowe radia, a do tego nad nami były tory i jeździły pociągi nad naszymi głowami, a z szczeliny w suficie kapała woda. Bardzo fajny był tam klimat. Najwyraźniej prostemu człowiekowi podobają się proste rzeczy.








Dzień powrotu był zaplanowany tak, by wpaść jeszcze w jedno miejsce, było ono poza Wrocławiem, dwadzieścia minut drogi. Był to Zamek Topacz oraz Muzeum Motoryzacji i Techniki. Pojechaliśmy pooglądać stare samochody. Po drodze zgarnęliśmy dwóch ziomków. Pierwsze co zobaczyliśmy, to Mercedes, jak się dobrze przypatrzyłam, W136. Taki old schoolowy staruszek. Obok stał sobie Junak, a za nimi stało jeszcze więcej jednośladów. Coś tam im zdjęcie zrobiłam, ale z jakiegoś powodu nie widziałam tam fajnego kadru. A pod ścianą, w rządku, obok siebie, stały kolejne. Fiat 500 w pięknym, czerwonym kolorze, w sąsiedztwie stał sobie Ford T, który jest jeszcze starszym staruszkiem i wygląda jak karoca, do której ktoś silnik przyłączył. No te koła są jak z karocy, tylko ktoś oponę założył. W ogóle ktoś fajnie odrestaurował tą bryczkę, walną czarny i taki coś w rodzaju złotego i całość w macie. Bardzo mi się podoba. Obok stała jakaś Skoda Octavia. Kolejna to nasza Warszawa M20, no i kurde ładnie to Polak zrobił. Trochę z innej beczki, ale dość niedawno oglądałam wideo na YouTube o polskich samochodach i strasznie szkoda, jak to wszystko się potoczyło, że teraz nie mamy niczego. A obok Warszawy somsiad z Niemiec, Mercedes. Chciałam zapodać chociaż model, ale w moich poszukiwaniach poszło coś nie tak i najbliżej co znalazłam to ten Mercedes W189 300d, niektórzy dopisywali jeszcze "Adenauer". Tak więc co do tego nie mam pewności. Jakbym podczas robienia zdjęć robiła zdjęcia też tabliczkom, to by było łatwiej, ale kto by o tym wtedy myślał. A koło Niemca stała Czechosłowacka Tatra 603, piszą, że type 2-603 II, a tuż obok dwa Junaki. Natomiast kolejna rzecz jest ciekawa, przynajmniej dla mnie, bo jest to waga z Lubelskiej Fabryki Wag. Jako że mieszkam koło Lublina, to to było takie miłe znaleźć coś, co było na terenie Lublina produkowane. Nawet jadąc autobusem i przejeżdżało się koło tej fabryki, to był przystanek "Lubelskie Fabryka Wag". Piszę "był", bo dawno autobusami nie jeździłam i nie jestem w temacie. Ale z ciekawości na szybko sprawdziłam i się okazało, że ta fabryka funkcjonuje do dziś. Z jakiegoś powodu myślałam, że oni to zamknęli, to chyba przez to, że było kiedyś coś takiego, że mieli coś tam burzyć, jakiś budynek tej fabryki i może to dało mi to złudzenie. A skoro już tam zajrzałam w ten internet, to tak w skrócie Lubelskie Fabryki Wag "FAWAG" S.A. zostały założone w 1948 roku z połączenia trzech fabryk - "Fabryka Wag Wilhelma Hessa", "Fabryka Wag 'Ideał'" i Fabryka Wag Jarosława Caudra. Ja się zdziwiłam, że między innymi w tym muzeum jest ta waga, ale na tamten moment zapomniałam, że w nazwie tego muzeum jest "i Techniki". A po wadze była Syrena, i tu złapała się tabliczka, więc widać, że jest to R20. Był to taki samochód z paką, z angielskiego pick up, zbudowany na bazie Syreny 105 i używali go w rolnictwie, co sugeruje obecność świni w klatce, oraz baniek na mleko stojące za tym samochodem na tej wystawie. No i na końcu tej strony, była Skoda, która zaskoczyła mnie bagażnikiem pod maską, zamiast silnika. Skoda 105 S co silnik i bagażnik miała zamienione, i miała lusterko po jednej stronie.



































Drugą stronę zaczynał bardzo znany maluszek, Polski Fiat, który wedle tej wystawy, miał ciągnąć za sobą przyczepę kempingową, co tam z tyłu stoi. W sąsiedztwie ktoś też wybrał się na urlop, patrząc na tą walizkę z naczyniami, Zazem Zaporożcem. Ktoś na ten odpoczynek przyjechał z Ukrainy, albo przynajmniej stamtąd ktoś ten samochód sprowadził. ZAZ, Zaporiżkyj Awtomobilnyj Zawod, to ukraińskie przedsiębiorstwo z Zaporoża. Ku mojemu zdziwieniu ono nadal w jakiś sposób funkcjonuje (nie wczytywałam się w szczegóły). Zaporożec to modele budowane od roku 1960 do 1994 w Sowieckiej Ukrainie. A słowo "Zaporożec" oznacza kozaka z Siczy Zaporoskiej lub mieszkańca Zaporoża. A obok niego stał sobie taki złomek, Jaguar, wedle internetu E-type S2. Po środku tej hali stało sobie jeszcze BMW 327, i jak lubię tę markę, to jednak żarty o pewnym malarzu akwareliście, rzucane w naszej nie dużej grupie, bardzo mnie bawiły. Na przykład, że logo tej marki wyglądało kiedyś trochę inaczej 😏. No cóż, historia jest jaka jest. Z Polaków też można się śmiać w wielu przypadkach. Żarty żartami, ale ten samochód świetnie wygląda, z zewnątrz i w wewnątrz. Ta kierownica taka old schoolowa, czy te skurzane fotele. Człowiek by się przewiózł takim, chociażby jako pasażer, bo to takie wielkie, że nie wiadomo, jak by mi poszło prowadzenie takiego byka. Choć z drugiej strony maską ma długą, jak traktor, a traktorem jeździłam, to może tak źle by nie było 😛.













Tam jeszcze drugie BMW było, delikatnie się różniło, ale myślę, że to ten sam model. Kontynuując tour podścienny, to sobie Porsche 911 seria G stało, chyba najbardziej zanany i rozpoznawalny model, do tego w typowym takim czerwonym kolorze. Ja lubię czerwony (zaraz po czarnym). Kolejny stał sobie Bentley Continental S3, czyli brytyjskiego reprezentanta, po czym kolejny Mercedes, W21. I tu jest nieliczny fart, gdzie jako tako widać na zdjęciu tą tabliczkę z opisem, to sobie można przeczytać. Potem jest Nysa, Syrena, czy Polski Fiat 125p. I tak wróciliśmy do początku, gdzie stały motorki, Mercedes, czy inne Osy.




















Po kolejne oglądanie trzeba było wejść na piętro, gdzie na schodach wisiała sobie motorynka. Zaś na piętrze stał sobie Rolls Royce Phantone II. W momencie pisania tego zdania pojawiło się u mnie pytanie, jak oni tam to wywlekli? A tak to kolejne motorynki, Milicyjne też, i wojskowe, razem z wojskowym wozem. Natomiast w takiej szklanej gablocie były pamiątki po czasach pewnego pana z wąsem, słynnego akwarelisty. W pobliżu stał pojazd, który wyglądał jak konna karoca, po upgradzie i dodaniu silnika, czyli amerykański Buick B25. Bardzo podobały mi się te koła, co jak w poprzedniej aktualizowanej karocy, też wyglądają jakby normalnie były drewniane, ale założyli na nie opony. 











Po drugiej stronie były rzeczy około zdjęciowe i kamerowe, stare kamery i aparaty fotograficzne. Były kolejne motorynki, Gazele, Romety i inne Komary. A że to było Muzeum Motoryzacji i Techniki, to była gablotka z na przykład płynem hamulcowym, w takiej old schoolowej puszce. W innej gablotce były przeróżne mydła, czy inne proszki do prania i płatki mydlane. Był jeszcze pojazd, też wyglądający, jakby był do konia, ale wedle opisu jest pierwszym pojazdem, który można było nazwać samochodem. Benz Patent-Motorwagen nr1, co jeździł szesnaście kilometrów na godzinę.





















Wisienką tego zwiedzania był segment z planem filmowym serialu "Świat według Kiepskich". I to było takie sympatyczne. To nie było w pewnym sensie coś wielkiego, ale to było takie fajne, przejść się poprzez taki plan, co kręcili serial. I to określenie "wisienka" bardzo tu pasuje, bo z jednej strony ta wisienka jest mała na szczycie takiego tortu, i można by powiedzieć, że jest mało znacząca, ale z drugiej strony symbolizuje zakończenie prac nad takim tortem. I ta przechadzka po tym planie było czymś szybkim, przeszło się po nim i tyle, a z drugiej strony był to przyjemnie spędzony czas. Przed wejściem na korytarz Kiepskich były gabloty z kultowymi ubiorami głównych postacie serialu. Kultowe szlafroki Halinki Kiepskiej i Heleny Paździochowej, wypierdziane kalesony Ferdka, czy obrzydliwy beret Mariana. Był też ubiór listonosza, oraz coś z nowszych serii, czyli dresy po amerykańskiego Waldusia i różowy outfit Jolasi. 









Oglądać plan zdjęciowy można było dwiema ścieżkami, od wewnątrz oraz od zewnątrz. My najpierw poszliśmy tą drugą, czyli tak jakby od kulis, skąd kamery rejestrowały niektóre sceny. Więc można było zajrzeć do mieszkania Kiepskich przez okno. Można było zobaczyć to mieszkanie z innej strony, niż od tego co było pokazywane w serialu. Kultowa old schoolowa meblościanka, najbardziej rozpoznawalna kanapa i fotele w polskich produkcjach, czy wózek inwalidzki babki. To był salon. Zaś w kuchni można było zobaczyć znany stół, okienko nad kuchenką, siatkę z Mocnym Fullem i stolik produkcyjny ze sprzętem rejestracyjnym scen serialu. 











Wchodząc do środka jednej i drugiej części zrobiłam klipy, tak jakby oglądający miał uczucie, że też sobie chodzi, a potem pokręciliśmy się po tym planie, po tej takiej pierwszej przechadzce. A na korytarzu słynna toaleta, jedna osoba z naszej czteroosobowej paczki zrobiła sobie zdjęcie siedząc na muszli klozetowej. Rower na ścianie, a pod nim pralka Frania i sanki. Można było też zajrzeć do Paździochów. Mieszkanie Kiepskich można było oglądać tylko z korytarza, dlatego nie można było wejść do kuchni. W salonie można było pooglądać wszystko z innej perspektywy. Na ławie były znane itemy, dwa Mocne Fulle, paluszki w kubku, czy Megaplota. W telewizorze leciało zapętlone intro serialu, a tuż obok był wózek babki oraz wielka butelka wódki, która chodziła za Ferdkiem. Sławna Sypialnia, w której rozbrzmiewało "idę spać, żeby jutro rano wstać" też można było pooglądać.
















Po tej wizycie, jak się będzie  oglądało "Świat według Kiepskich" człowiek będzie się zastanawiał i zwracał uwagę, czy postać wchodzi na kadr z dobrej strony, znając układ tego mieszkania z planu filmowego 😅. A tak na serio, to to jest prosty serial, na pewno zdarzały się pomyłki typu wychodzenie, czy wchodzenie w kadr ze złej strony. Pooglądanie tego plany było taką ciekawostką. Dla kogoś, kto lubi ten serial, albo jest fanem, może być to coś przyjemnego. Nasza czteroosobowa grupka, czy każdy inny, kto wchodził  tam, miał uśmiech od ucha do ucha, był bardzo zadowolony. Trochę się tam pokręciliśmy, ale w końcu się ewakuowaliśmy. 






Ewakuowaliśmy się też z tego muzeum, pochodziliśmy jeszcze po jego terenie, poszliśmy nad taki staw na przykład. Czas w tamtym miejscu dobiegał końca. Niedługo wsiedliśmy w samochód, odwiezione zostały dwie osoby, które były tamtejszymi, a my z pewną osobą ruszyliśmy w drogę powrotną ku Lubelszczyźnie.











Tyle mi zajęło to pisanie, że ja zdążyłam kolejne dwa razy być we Wrocławiu. Trochę mnie wciągnęło to moje amatorskie edytowanie zdjęć. Ale ogółem muszę zmienić taktykę tego mojego publikowania w internecie. To tam na marginesie. 

Ten weekend na szybkości spowodował, że do domu wracałam jako zmięta dycha. Nie zważając na to, był to udany pobyt, Człowiek znowu trochę świata zobaczył, fajnych ludzi poznał. W ogóle jako introwertyk, antyspołeczny, nie przepadający za ludźmi, bardzo obawiałam się poznawania nowych ludzi. Różne przeżycia z czasów szkolnych też w tym nie pomagały. Bałam się, że krąg znajomych tej pewnej osoby, będzie jakiś shady, że ci ludzie będą się patrzeć na mnie, jak na obcego, i tak dalej. Jednak okazało się, że są to spoko ludzie, przyjęli mnie jak swojego, mimo, że dopiero co mnie poznali. Oni mnie lepiej przyjęli, niż niektórzy z kręgu moich byłych już znajomych. To było trochę dziwne, jak dla mnie, w takim pozytywnym sensie. Był to taki pozytywny aspekt w kontekście mojego nie lubienia ludzi, posiadania dystansu do ludzi, i ogólnie, do ludzi. Po czasie ten wyjazd okazał się być ważny z innego powodu, ale o tym może innym razem.

Cóż, chyba będzie tego. Idę sobie. Wychodzę i nie wiem kiedy wrócę.

Adieu.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz