Album rozpoczynają przesterowane dźwięki, które prawie –prawie– zabierają cię na kilka sekund w czasy A Thousand Suns; po chwili następuje jednak brutalne sprowadzenie na ziemię. Cholernie ostry i szybki kawałek. Ci, którzy używali braku krzyków Chestera jako wymówki dla ciągłego marudzenia i utraty zainteresowania zespołem, już w pierwszym utworze zostają tej wymówki pozbawieni.
Podczas kolejnego numeru napisałam na serwetce: „Mike w najostrzejszym wydaniu”. To dopiero drugi utwór, a ja już siedziałam zszokowana, z rozdziawioną szczęką. […]
Przerywnik (zdecydowanie nie słaby, ani nie niepotrzebny) prowadzi nas do trzech kawałków, które wyróżniają się pod względem stylu i budowy. Numery zdominowane – jak twierdzi moja serwetka – przez Chestera, Roba i Brada. Perkusja pomiędzy tym a następnym kawałkiem trochę mnie zmyliła. Przez moment nie wiedziałam czy to koniec, czy może początek utworu. Po chwili stało się jednak jasne, że perkusja prowadzi do następnego numeru, w którym partie Mike’a wyjątkowo mi się podobały. […]
Kolejny kawałek wydobył ze mnie cichutkie “O cholera!”. Notatki na serwetce mówią tylko “Rob” oraz “MIKE MIKE MIKE”. Chester pojawia się, aby wykończyć utwór. Cholernie idealne.
Następny numer Brad wskazał jako ulubiony. Najbardziej podobały mi się harmonie. Mimo, iż uwielbiam osobne głosy Chestera i Mike’a, to w połączeniu zwalają mnie one z nóg. Rytm jest fantastyczny, a Chester naprawdę pokazuje siłę swojego wokalu.
Kolejny kawałek przynosi drastyczną zmianę. Rozpoczyna się od brzmień instrumentu, który tylko Linkin Park mógł tak idealnie wkomponować w album. Nagle wchodzi Rob. Notatka na mojej serwetce głosi: „Zapierające dech w piersiach”.
Nie sądziłam, że album z tymi wszystkimi agresywnymi dźwiękami, wokalami i tekstami będzie w stanie doprowadzić mnie do płaczu. Moi kochani Soldiers znają mnie dobrze i wiedzą, że płakałam przy A Thousand Suns i Castle of Glass. Fantastyczny album, fantastyczny utwór. Ze względów osobistych tekst w przedostatnim numerze niezwykle do mnie przemawia. Mocne uderzenia Roba, głosy Chestera i Mike’a – niesamowite dzieło sztuki, które stało się moim uwielbianym faworytem.
Chciałabym powiedzieć, że Rob i Brad błyszczą na tej płycie, ale oni wręcz płoną, zarażając swoją energią resztę zespołu.
Utwór zamykający album to prawdopodobnie najwybitniejsza praca Mike’a. Zarówno pod względem tekstu, jak i wokalu. Potężne zakończenie, którego trudno się było spodziewać. Słuchając tego numeru mieliśmy przeczucie, że to koniec i tak też się stało.
Po zakończeniu odsłuchu Mike i Brad odpowiedzieli na kilka pytań. Oto najważniejsze fragmenty:
O setliście podczas nadchodzących koncertów:
Setlista jest bestią.
O tym, co ich nakłoniło do powrotu do dawnego stylu:
Ponieważ na Hybrid Theory i Meteorze przeważają gitary, fani automatycznie uznali, że The Hunting Party jest powrotem do starego stylu. Zespół tak tego nie postrzega, dla nich jest to „kontynuowanie progresu”. Chcieli zrobić coś, czego nigdzie ostatnio nie słyszeli.
O czym śpiewają?
Brad miał większy udział w pisaniu tekstów niż na dotychczasowych płytach. Powstawały one na dużej przestrzeni czasu, niekiedy to były godziny, czasem dni, a czasem tygodnie. Trzech facetów w różnych nastrojach, każdy coś dodawał albo odejmował. To wszystko tworzy wiele warstw.
Czy następny album wyjdzie za 18 miesięcy?
Zaśmiali się, bo Chester często jednego dnia coś mówi, a drugiego już o tym nie pamięta. Nie dali jednoznacznej odpowiedzi.
Ulubiony utwór na płycie według Brada:
Album jest bardzo dynamiczny, więc to się zmienia. W pewnym momencie ulubionym numerem było „Mark the Graves", a po chwili stało się nim „Guilty All The Same". Brad jest dumny, że żaden z kawałków nie jest „zapychaczem”.
Na ile Warner Bros. pozwala zespołowi?
Coś w stylu: „Wiecie co robicie, więc róbcie to dalej.”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz