piątek, 5 lutego 2016

Ben McKee z Imagine Dragons: musieliśmy poradzić sobie z tym, że odebrano nam nasze życie prywatne [WYWIAD]

"Katarzyna - jakie śliczne imię. Pewnie nigdy nie wypowiem go tak, jak powinienem, ale i tak brzmi pięknie! Nie mamy dużo czasu, więc jestem gotowy na wszystkie pytania" - takie powitanie zgotował mi Ben McKee, basista Imagine Dragons. Po muzyku jednego z najpopularniejszych rockowych zespołów spodziewałam się wszystkiego, ale nie tylu komplementów.

Ben McKee, Daniel Platzman, Wayne Sermon i Dan Reynolds z Imagine Dragons

"Możesz mieć świadomość, że nigdy cię nie zapomnę" - dodał w dalszej części rozmowy, chwilę przed tym, jak zaczął opowiadać o swoim idolu, niczym nastolatki o Justinie Bieberze. Co tak naprawdę myśli o swojej popularności Ben McKee i jak zachowuje się po zejściu ze sceny? Sprawdźcie sami!

Imagine Dragons zadebiutowali w 2012 roku, a już są jednym z najpopularniejszych zespołów świata. Dzięki singlom takim jak "Radioactive" czy "It's Time", ich pierwszy album, "Night Visions", w pierwszym tygodniu rozszedł się w nakładzie 83 tys. egzemplarzy i stał się jedną z najlepiej sprzedających się płyt między innymi w Polsce. Musieli szybko poradzić sobie z ogromnym sukcesem, co nie było dla nich łatwe - między innymi o tym opowiedział mi basista zespołu, Ben McKee. Po sukcesie "Night Visions" nadszedł czas na płytę "Smoke & Mirrors", która ugruntowała wysoką pozycję Imagine Dragons na scenie muzycznej. Zespół promuje krążek podczas trasy koncertowej, w ramach której 2 lutego 2016 roku wystąpił w łódzkiej Atlas Arenie. Rozmowa została przeprowadzona przed występem.

Katarzyna Gawęska: Zainteresowało mnie to, co powiedziałeś kiedyś w jednym z wywiadów: "Podczas trasy nie możemy być ludźmi – musimy funkcjonować jak maszyny". To również na nieprzyjemnych kulisach sławy skupiacie się między innymi w teledysku do "Roots" i w piosence "Gold". Dlaczego?

Ben McKee: Ojej, musiałem być wtedy okropnie przybity [śmiech]. Najtrudniejsze, z czym zmagamy się podczas trasy koncertowej to rozłąka z przyjaciółmi i rodziną, a to właśnie ci ludzie nas definiują. To dzięki naszym bliskim jesteśmy ludzcy. Czasami nie mamy nawet możliwości, żeby zadzwonić do osób, na których nam zależy, bo jesteśmy w innym, odległym kraju i ze względu na strefy czasowe nie mamy jak się z nimi skontaktować. Bywa też tak, że jeśli już jakoś udaje nam się do kogoś zadzwonić, mamy dziesięć minut na rozmowę z tą osobą – jak na cały dzień, jest to niewiele. Trzeba wyłączyć tę część siebie, która myśli o domu, o przyjaciołach i rodzinie i skupić się tylko i wyłącznie na trasie, na dbaniu o swoje zdrowie. Musimy robić wszystko, żeby cały czas mieć energię na kolejną trasę. Sam nie wiem jak to wyjaśnić, bo kiedy czasami mi się to udaje, staję się inną osobą. Dzięki temu jestem w stanie przeżyć ciągłą rozłąkę z bliskimi.


Czy to, o czym mówisz i wyrażanie swoich najskrytszych uczuć w trakcie gry na scenie, nie wyklucza się nawzajem?

W naszym przypadku chyba nie, bo koncert to coś, na co czekamy każdego dnia, kiedy jesteśmy w trasie. Gdy wchodzimy na scenę i gramy, zaczynamy odczuwać to, co w nas siedzi, również to, czego nie da się wyrazić ani za pomocą słów, ani ciała, albo czego nie umiemy wyrazić. Przeżywamy to, czego w zwyczajnych okolicznościach nie umiemy doświadczyć. Dopiero na scenie możemy przeżyć frustrację, wściec się albo po prostu się cieszyć. Mamy w końcu możliwość podróżowania po całym świecie – jest się z czego cieszyć. Na scenie doświadczamy wszystkiego bardzo intensywnie, inaczej niż w codziennym życiu. Podczas koncertów możemy eksplodować wraz z muzyką. Tryskamy na nich energią i emocjami, z którymi nikt nie poradziłby sobie w innych warunkach. Nasze koncerty to dla nas coś w stylu codziennych sesji z psychoterapeutą [śmiech].

W takim razie tym bardziej nie mogę się doczekać waszego koncertu w Polsce. Na pewno będzie się na nim dużo działo.

Nie sądzę. Nasze ostatnie koncerty wyglądają tak, że siedzimy bez ruchu na krzesłach. Na każdego z nas pada światło jednego reflektora. Postawiliśmy na minimalizm.

Nie uda ci się mnie wkręcić, wiem, że wasze koncerty to wielkie produkcje!

Przynajmniej próbowałem [śmiech]. Oczywiście, rzeczywistość jest zupełnie inna. Na scenie jesteśmy w swoim żywiole. Nawet podczas nagrywania albumów cały czas myślimy o tym, jak nasze utwory sprawdzą się na żywo. Jeśli chodzi o trasę promującą "Smoke & Mirrors" włożyliśmy ogromny wysiłek fizyczny w dopracowanie kwestii wizualnych. Zainspirowaliśmy się Timem Cantorem, który stworzył okładkę albumu i unikalne ilustracje do każdego utworu. Jest niesamowitym, odciętym od rzeczywistości artystą, który potrafi docenić naturę i organiczne klimaty. Chcieliśmy podobną atmosferę wprowadzić podczas koncertów. Nie planowaliśmy tylko pokazów świetlnych. Pragnęliśmy stworzyć otoczenie, które będzie się rozrastało i zmieniało się wraz z muzyką. Dzięki temu udało nam się uzyskać pewnego rodzaju krajobraz, w którym osiedla się muzyka. Mam nadzieję, że udało nam się sprawić, że każdy nasz koncert do dla naszych fanów wyjątkowe doświadczenie.

"Night Visions" to album z mocnymi piosenkami poruszającymi tematykę walczenia o siebie. Na "Smoke & Mirrors" nadal jest raczej mrocznie, ale mam wrażenie, że przestaliście już walczyć – na tej płycie śpiewacie o tym, że wszystko akceptujecie. A jak to jest w twoim życiu? Też się coś zmieniło?


Masz rację, Dan zmienił perspektywę, z jakiej patrzy na życie i pisze teksty. Większość piosenek na "Night Visions" powstało w Vegas albo w L.A., niekoniecznie w trasie. Wtedy jeszcze zachowywaliśmy pozory normalnego życia. "Smoke & Mirrors" napisaliśmy, będąc w drodze. Pod względem psychologicznym byliśmy już innymi ludźmi. Musieliśmy poradzić sobie z tym, że odebrano nam nasze życie prywatne. Próbowaliśmy zrozumieć, co to tak naprawdę znaczy odnieść sukces jako zespół rockowy.


Nie powiedziałabym jednak, że jesteście typowym zespołem rockowym jeśli chodzi o wasz styl życia - w mediach nie słyszymy o tym, że demolujecie pokoje hotelowe, że pod wpływem narkotyków wdajecie się w bójki. Dzięki temu dla wielu ludzi staliście się wzorami do naśladowania. Jak się z tym czujesz?

My sami nigdy nie myśleliśmy o sobie jako o wzorach do naśladowania, ale zdaję sobie sprawę z tego, że wielu ludzi, szczególnie młodych, śledzi nasze poczynania. Mimo to mogę mieć jedynie nadzieję, że dzieciaki będą dokonywały właściwych wyborów. Chciałbym, żeby robiły wszystko ze względu na jakieś ważne powody, a nie na nas. Ostatnie, czego bym sobie życzył, to żeby ktoś mnie naśladował – nie ważne, czy chodziłoby o moje dobre, czy złe czyny. Każdy powinien zdobywać edukację i samemu podejmować decyzje związane ze swoim życiem. W sumie nigdy nie zastanawiałem się nad tym tak dokładnie. Jestem teraz przerażony [śmiech].

Przepraszam, nie chciałam tak na ciebie wpłynąć [śmiech]!

Nie przejmuj się! Po prostu przez ciebie nie będę mógł spać po nocach, bo będę myślał, że każdy mój czyn to coś decydującego o losach świata – to nic takiego [śmiech]. Przynajmniej wiem, że zadajesz dobre pytania, a ty możesz mieć świadomość, że nigdy cię nie zapomnę!

Interesujący był też proces nagrywania "Smoke & Mirrors". Kupiliście dom w Las Vegas, żeby stworzyć w nim ten krążek, prawda?

Tak, kupiliśmy w Las Vegas dom zbudowany w latach 70. albo 80. i trochę go zdemolowaliśmy, żeby ostatecznie zamienić go w studio nagraniowe. Byliśmy w nim codziennie i pracowaliśmy nad muzyką tak długo, aż poczuliśmy, że to mamy. Uznaliśmy, że tak będzie najlepiej, bo dzięki temu zrobiliśmy wszystko na naszych warunkach, odizolowaliśmy się od świata zewnętrznego. Mogliśmy pracować nad czym tylko chcieliśmy, tak długo, jak było trzeba. To było wspaniałe doświadczenie.

Na "Smoke & Mirrors" pozwoliliście sobie na więcej eksperymentów. Trudno jest nazwać was po prostu zespołem rockowym, bo w swojej twórczości prezentujecie wiele elementów elektroniki.

To prawda, ale wydaje mi się, że ludzie obecnie nie słuchają muzyki tak jak kiedyś. Teraz słucha się wszystkiego, a granice między różnymi gatunkami są coraz mniej wyraźne. W dzisiejszych czasach można słuchać wszystkiego – nie trzeba identyfikować się tylko z jednym gatunkiem muzycznym. Tak było kiedyś – w latach 80., 70. My tworzymy cokolwiek mamy ochotę tworzyć w danym momencie, bo każdy z nas słucha wielu różnych wykonawców, ale chyba najbliżej nam do rocka. Dorastaliśmy, słuchając takiej muzyki, gramy na instrumentach dla niej typowych, ale nie boimy się muzycznych idei, które oddalają nas od szufladek, do których ludzie chcą nas wcisnąć. Sam nie wiem, czy nam to pomogło, czy nie… Młodzi ludzie są bardzo otwarci na nowe rzeczy. Nie odstraszy ich chyba to, że kiedy usłyszą jeden z naszych utworów, będą myśleli, że gramy rocka, a później posłuchają całej płyty i usłyszą elektronikę czy pop. To chyba dobrze, bo być może dzięki nam ktoś posłucha muzyki, jakiej nie posłuchałby w innych okolicznościach.

Kiedy ludzie myślą o znanych basistach, zwykle w pierwszej kolejności wymieniają Flea z Red Hot Chili Peppers. Inni współcześni basiści są raczej niedoceniani, a przecież bas to niezwykle ważny element muzyki. Jak się czujesz w tej roli?

Zanim odpowiem na to pytanie, to muszę powiedzieć, że Flea to jeden z moich ulubieńców. To mój idol. O Boże, zamieniłem się w typowego fana [śmiech]. Zrobiłbym wszystko, żeby go spotkać. A wracając do pytania, to grając na basie czuję się niedoceniany! Produkuje się coraz więcej muzyki elektronicznej, więc rzadziej korzysta się z gitary basowej. Mimo to kocham ten instrument, gram na nim całe życie, ma unikalne brzmienie i funkcję w muzyce. Nie przestanę na nim grać, chociaż to prawda, że często czuję, że ludzie mnie nie doceniają.

W takim razie życzę ci, żeby ludzie cię docenili, bo na to zasługujesz!


Dziękuję! Ja mam nadzieję, że szybko minie ci czas, jaki pozostał do naszego koncertu w Polsce. Do zobaczenia na miejscu!




Źródło: Onet.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz