piątek, 7 października 2022

Tego nikt się nie spodziewał. | Ed Sheeran, koncert. | Warszawa. Dzień 2. | 26.08.2022

Drugi dzień w Warszawie rozpoczęło, w sumie śniadanie. Zapowiadał się zwariowany czas, więc warto było przyjąć jakieś wartości energetyczne. A ja nie jem śniadań, albo przynajmniej nie zaraz po obudzeniu, więc to był wyczyn. Też to śniadanie nie było duże, bo w pewnym momencie zrobiło mi się nie dobrze, ja tak mam, ale zawsze coś się zjadło. No i można zaczynać dzień. Tym bardziej, jak się kawkę wypiło. Chociaż nie, jeszcze moment.


Przygotowania
Zanim przejdę do przygotowań tego ranka, chcę wspomnieć trochę o przygotowaniach, które były trochę wcześniej i są one powiązane. Otóż, przez dłuższy czas nie docierało do mnie, że jadę na koncert, potem, że koncert za trzy miesiące/koncert za trzy tygodnie. Dopiero choć trochę to do mnie docierało, gdy ogarniałyśmy z kumpelą hotel, transport i inne. Wtedy coś mnie tknęło i zaczęłam myśleć o ubiorze, makijażu, a nawet o paznokciach. Nie chciałam tam pójść tak zwyczajnie, chciałam, aby ten dzień był takim dniem specjalnym. Wszystko miało nawiązywać do Eda Sheerana, do jego najnowszej płyty. Czerwone krótkie spodenki, dopasowałam z czarną zwykłą koszulką na ramiączkach (najnowsza płyta jest właśnie w tych kolorach). Na paznokciach chciałam wszystkie kolory z płyt, ale tak wcześnie o tym pomyślałam, że mi lakiery potrzebne, że kupiłam tylko czerwony i czarny. Chociaż to. I dosłownie w wieczór przed wyjazdem pomalowałam te paznokcie. Na początku czarny/czerwony na zmianę, i tak miało zostać, ale coś mnie tknęło i na dwóch paznokciach u jednej ręki maznęłam znaki '=' i '÷', i analogicznie u drugiej ręki '+' i 'X'. To było kompletnie prowizoryczne i spontaniczne, a wyszło lepiej niż myślałam. No i makijaż. Na początku chciałam zrobić mega kolorowe oczy z kolorami: pomarańczowym, zielonym, niebieskim, czerwonym. I myślałam, jak je wszystkie połączyć na jednej powiece. Ale zanim zaczęłam próbować, przyszło mi do głowy, dlaczego by nie zrobić jednego oka w jednych barwach, a drugiego w dwóch kolejnych barwach. Wiadomo, że pomarańczowy z czerwonym się połączy z łatwością, ale z niebieskim i zielonym musiałam pomyśleć. Posprawdzałam, które kolory z jakiej palety, oraz który kolor pierwszy, w przypadku niebieskiego i zielonego. Na dniach sprawdzałam, jak działać na oku, a w dzień samego koncertu jedno oko inne, a drugie inne wykonywałam pierwszy raz, i wyszło. Paznokcie udokumentowałam, no ale z makijażu to widać tyle, ile widać poniżej. 



Wiem, że malując paznokcie wyjechałam na skórę, ale czego chcieć od last minute malowania, oraz malującej lewej ręki, gdy jest się praworęcznym. Swoją drogą te moje starania potem były docenione, bo niektóre osoby zauważyły te moje nawiązania w ubiorze, makijażu, i paznokciach.

No i przechodząc już do hotelowych przygotowań, to pierwsze co zrobiłam, to fryzura. Było tak gorąco, że trzeba było coś zrobić z włosami, szczególnie długimi. Żeby zostawić sobie przedziałek na środku, zrobiłam sobie dwa warkoczyki z części włosów. Od przedziałku na jedną stronę i do miejsca, gdzie by był przedziałek na boku, z drugiej strony tak samo, a reszta włosów, razem z tymi warkoczykami zebrałam w wysoki kucyk. I od razu lepiej się zrobiło. Podczas mojego czesania, kumpela zaczęła wyciągać na biurko kosmetyki. I... zajebała całe biurko. Jak mi się z tego śmiać chciało i w ogóle to się z tego śmiałyśmy. Jeszcze jak robiła makijaż oczu, to ja w tym czasie też już zaczynałam działania w tym kierunku, ale ona postanowiła zmyć, bo jej się nie podobało, i zrobić od nowa. A jeszcze chciała se czesanie zrobić. Ostatecznie ja skończyłam malować oczy mniej więcej chyba razem z nią, plus jeszcze jakieś poprawki, a w międzyczasie pakowałam rzeczy te, które już nie będą mi potrzebne. Ostatecznie jakoś po dziesiątej już byłyśmy zebrane. A przygotowania były wiadomo przy jakich dźwiękach 😛.



Przed koncertem
Po wylogowaniu się z hotelu, wyruszyłyśmy w podróż, aby znaleźć się pod stadionem. Po tejże podróży, która trochę trwała, bo to prawie cała trasa tego autobusu, cośmy jechały, wyruszyłyśmy pieszo, by wejść na teren stadionu i poszliśmy pod naszą bramkę, by dołączyć do koczujących tam ludzi, których o dziwo nie było dużo. Bardzo się nie śpieszyłyśmy, było gorąco, jak cholera, a trzeba było przeżyć do piętnastej, aż nas wpuszczą, no i resztę czasu, razem z koncertem. Ogólnie po tym, jak całkiem blisko udało nam się być na koncercie cztery lata temu, nie zależało mi, tak samo jak mojej kumpeli, żeby i tym razem starać się być jak najbliżej sceny. Ja się radowałam samym faktem, że mogłam tam być i że usłyszę muzykę Eda na żywo. No i żeśmy sobie wszyscy tak siedzieli, w gorącu, w pełnym słońcu. 


Posiedzieliśmy tak do dwunastej, bo ku naszemu zdziwieniu, postanowili nas wpuścić, no a do piętnastej jeszcze daleko. Ja z kumpelą i tak nie weszłyśmy, bo musiałyśmy zanieść bagaże do depozytu, który właśnie został otwarty. Ale przy okazji zaopatrzyłyśmy się w merch. Bardzo mi to pasowało, bo kupiony merch poszedł do plecaka, plecak do depozytu i odpoczęły moje plecy, i ogólnie spokój z tym już był. W ogóle, to byłyśmy pierwsze do tego depozytu. Potem wróciliśmy pod bramki, ale musiałyśmy pójść na około, a nie tak jak weszłyśmy, bo tak nam kazali, no i pod tymi bramkami też byłyśmy pierwsze. Był tam fajny pan ochroniarz, czy tam ktoś z organizacji, i były ciekawe oraz humorystyczne rozmowy. Powiedział, że jak chcemy nie stać na śłońcu, no to żeby iść na drugą stronę, bo tam cień, bo były bramki po dwóch stronach. Prawdopodobnie był to lekki sarkazm, bo zanim byśmy tam doszli, to łoo matko. A ja mówię, zmęczona dotychczasowymi podróżami, słońcem i gorącem, że nigdzie się nie ruszam, a ten pan do mnie, że ja to nawet powinnam zostać, bo jestem blada. Śmiechłam. Prawdę powiedział, ja piwniczak, z domu nie wychodzę. Ale długo czekać nie musiałyśmy. My z kumpelą i parę innych osób, które doszło, bo przyszedł kierownik i powiedział, żeby wpuszczać ludzi longiem. No i zostaliśmy wpuszczeni. Pierwsze co musieliśmy zrobić, to oddać korki od wody. W ogóle z tymi korkami to niezły cyrk. Robienie czegokolwiek z otwartą butelką wody, no to dość kłopotliwe. Przy kolejnym punkcie zeskanowali nam bilety, przeszukali i puścili dalej. Stres związany z biletem minął, nie mam zaufania do tych elektronicznych. A idąc dalej, była kolejka. To był taki punkt poczekalni, a w pobliżu można było kupić wodę, kupić jakąś przekąskę, czy pójść do TOI TOIa (to akurat dla mnie bardzo ważny aspekt). No i siedzieliśmy ze wszystkimi dalej. Do ponad piętnastej, bo opóźnienia były. Ale w cieniu, co najważniejsze, a co było też celem organizatorów. Słyszeliśmy soundcheck, rozmawialiśmy z naszymi towarzyszami, czy też z nieznajomymi ludźmi. W moim przypadku to były dwie dziewczyny, ale to i tak rekord. W międzyczasie ogarnęłam, jak mnie słońce złapało i skóra lekko piekło, ale dzięki siedzeniu w cieniu ta reakcja skóry się uspokoiła, i w ogóle odpoczęłam. W pewnym momencie cały lud wstał i pognał czym tchu do przodu. A my z kumpelą od razu spojrzałyśmy się na siebie wiedząc o co chodzi. I mówię, pewnie fałszywy alarm, tak jak to było cztery lata temu. No i tak było. A że było właśnie opóźnienie, to przyszedł kierownik i powiedział, żeby rozluźnić tłum i zrobić krok do tyłu. Pod koniec tego czekania soundcheck miał Ed, i okazało się, że miałam rację, że wcześniej to nie był Ed i że wykonywał swoje utwory (moja kumpela, jak i dwie nowopoznane dziewczyny sądziły, że nie wykonuje się na soundchecku utworów granych potem na koncercie). W pewnym momencie usłyszałam jeszcze jeden głos, i wiedziałam, kto dołączy do Eda przy utworze "2step". 



Nie spodziewałyśmy się, że to się tka skończy
Przyszedł czas, przyszedł pan kierownik, który nam wszystko wytłumaczył i zabrał nasz tłum w drogę ku płyty stadionu. To była długa wędrówka, chyba prawie cały stadion żeśmy obeszli. Na dodatek wyszliśmy na słońce o moja skóra sobie przypomniała, żeby piec. Dodatkowo, jak se odpoczęłam, to znowu byłam zmęczona. Byłam jak "ale mi się nie chcę", i z resztą tak się poruszałam. W końcu doszliśmy do kolejnych bramek, i znowu skanowali nam bilety. A przed skanowaniem kierownik ponownie tłumaczył rzeczy i kazał między innymi nie biegać. Jak się potem okazało, mieli sposób na biegających i przy końcu takiej, powiedzmy, rampy oraz wzdłuż niej, stali ludzie od organizacji i trzymali taki sznur, szarfę, czy co to tam było, a gdy szliśmy, to oni nas trzymali w ryzach tego sznuru, jak takie przedszkolaki byliśmy. I już nikt nie biegał. Znowu przeszliśmy spory kawałek, aż w końcu dotarliśmy do wejścia na płytę. Też wcześniej mieliśmy małą zapowiedź tego co tam się znajduje, ale gdy weszliśmy to łooo maaatkooo. Szczena opadła. Potem ci ludzie, co nas trzymali zrobili tak, że my rozchodziliśmy się w dwie strony wokół sceny. To było bardzo mądre rozwiązanie ze strony organizatorów. No i jak żeśmy się tak wokół sceny porozchodzili, no to brak słów. Abyśmy to udokumentowali. 






To jednak był level, jak nie dwa, wyżej, od tego, co było cztery lata temu. Nie nastawiałam się kompletnie na nic. To trochę mnie rozwaliło, tak pozytywnie, rzez jasna. Nie mogłam przestać się patrzeć na tą scenę. Dodatkowo zastanawiałam się, jak to wszystko się trzyma, jak to ktoś skonstruował, jak to ktoś wymyślił, no i ogólnie, jak epicko to wygląda. A że było dużo czasu, to spokojnie mogłam prowadzić swoje obserwacje. Chodź po tym, jak te pierwsze emocje opadły, zdjęcia zostały napykane, a widea nagrane, oraz chwile posiedziałam, to stwierdziłam, że póki mało ludzi, to pójdę do toalety. Sporo było czasu, więc wolałam pójść. Też wiedziałam, że więcej nie pójdę. Wychodziło się obok wejścia. Znowu moja skóra poczuła promienie słoneczne, a jak wracałam, no to trzeba było wejść tak, jak wchodziło się z grupą. A w miejscu, gdzie nas wypuszczano z korytarza sznurowego, stali ci sami ludzie i już nie wpuszczali. Trzeba było wejść w miejscu, gdzie nie było tego sznura i wrócić się, dosłownie przejść na drugą stronę, tam gdzie zostawiłam kumpelę. Ale w pierwszej chwili to się przestraszyłam, że nie wrócę. No i jak wróciłam, jak siadłam, to się nie ruszałam. Podziwiałam scenę i rozmawiałam z kumpelą, a w porywach odpisywałam z niektórymi na messengerze. 




Jeszcze chwila
Wbrew pozorom szybko zleciało. Jako pierwszy support na scenę weszła Cat Burns. Jej muzyka nie trafiła w moje gusta, ale słuchając, to co mówiła, a potem teksty śpiewanych utworów, to mogę stwierdzić, że to nie jest jakaś kolejna piosenkareczka pop, tylko ze swoją twórczością niesie coś więcej. Mówi o swoich lękach, czy o tym, że jest introwertyczką i przekazuje, żeby jej bliscy się na nią nie gniewali, ani nie denerwowali, gdy się nie odzywa, bo po prostu w danej chwili potrzebuje spokoju i wyciszenia. Wiadomo dlaczego akurat te dwa przykłady zostały mi w pamięci 😏. Jako drugi support wyszła Maisie Peters. No jej już bliżej było do typowej gwiazdki popu 😛, ale mówiła o tym, jak pisze teksty piosenek, o tym jaka sytuacja, jaki człowiek spowodował, że daną piosenkę napisała. Napisała na przykład piosenkę o swojej siostrze. Bardzo nie pamiętam, co jeszcze mówiła, bo jakoś nie mogłam się skupić i jednym uchem wlatywało, drugim uciekało. Muszę powiedzieć, że bardzo podobała mi się jej energia na scenie oraz to, że miała swój nie duży zespół i grały żywe instrumenty, ja to zawsze doceniam. W przypadku Burns, jak i Peters, nie znałam ich twórczości i powiedziałam, że ich muzyka mnie nie zainteresowała. Ale zmieniło się to trochę w przypadku Maisie. Nie mniej jednak, o tym kiedy indziej. No i gdy nadchodził czas, technicy wpadli na scenę i pracowali jak mrówki, dosłownie, co zrobiło na mnie wrażenie. Na początku to było widać, jak myk myk myk, szybko jedni z czymś wchodzili, drudzy wychodzili i potem delikatnie zwolnili, bo jak się domyślam, już mieli coś do zrobienia, co zajmowało więcej czasu. Fascynującym było, i trochę zabawnym dla mnie, jak przez wejście pod scenę jeden podawał jakąś rurę temu co jest na górze, na scenie. Czasem ten na dole musiał chwilę poczekać i tak stał z uniesioną tą rurką 😆. Panowie całkiem sprawnie się uwinęli i ten wielki okrągły element sceny się obniżył i z czasem zaczęło się odliczanie. Swoją drogą, ten okrągły element był tak blisko, że mnie światło od niego raziło.






Ed Sheeran
Dziesięciominutowe odliczanie szybko minęło. W ogóle, tego dnia czas szybko mijał. Odliczanie od "dziesięć (dziewięć, osiem, siedem...)" pobudziło moją ekscytację. Wiadomo, że setlista nie jest sekretem, więc wiedziałam, co zostanie zagrane jako pierwsze, dlatego tym bardziej moja ekscytacja przychodziła z każdym numerem w dół. I kiedy wszyscy wykrzyczeliśmy "one" już usłyszeliśmy dźwięki pierwszego utworu, jakim był "Tides". Bardzo cieszyłam się, że właśnie on rozpoczyna koncert. Uwielbiam go w wersji studyjnej. Uwielbiam jego brzmienie i jego tekst. I tak jak się spodziewałam, na żywo był jeszcze piękniejszy. I jak jest taka przerwa w melodii, i jest refren, "Time stops to still...", i ja kocham ten moment, to na żywo, z echem po stadionie robi takie wrażenie, że aż delikatnie oczy mokre mi się zrobiły. Wspaniałe rozpoczęcie.


Kolejnym utworem Ed postanowił wybuchnąć i rozkręcić imprezę i zagrał "Blow". I tak jak było wystarczająco gorąco, to mimo to Ed postanowił nas podgrzać, pirotechniką. W mojej głowie powstał mały żart (i tam został 😅😂), że miałam mały namiastek koncertu Rammstein. Szkoda tylko, że nie mogło być takich strzelających kolorów u góry tej okrągłej części sceny, co przed momentem była opuszczona. I kolorki nie zrobiły blow razem z piosenką, dach stadionu na to nie pozwolił. Ale jako typowy Polak muszę zaznaczyć, że nie tylko my my mieliśmy 'najgorzej', nie tylko u nas dach na to nie pozwolił 😛. Jak to się mówi, jes jak jes, to jeszcze da się przeżyć, gorzej, jakby coś ze sceną nie mogło by być u nas na stadionie.


Dwa poprzednie utwory, które robiły tak jakby jako pierwsza część setu, były grane z pomocą zespołu, ale kolejna część była już tradycyjnym koncertem Eda. Jego głos, gitara i looper. Następnym utworem był "I'm A Mess". Swego czasu, to był utwór, który odtwarzany był przeze mnie najczęściej w momencie, gdy większość cały czas zachwycała się "Thinking Out Loud". Bardzo lubiłam wykonania na żywo tego utworu i bardzo się cieszyłam, gdy mogłam usłyszeć go na pierwszym koncercie. Znakomicie było go usłyszeć na żywo po raz drugi. 


Po chwili Ed zaczął komponować na scenie i usłyszeliśmy pierwsze dźwięki "Shivers". Ile by razy tego nie robił, to ja będę zawsze podziwiać jego pracę z looperem. Patrzy się na to i słucha za każdym razem, jakby się miało styczność z tym pierwszy raz. To robi duże wrażenie, jak nagrywa dźwięki, puszcza je, tak jak piosenka leci w studyjnej wersji, a do tego jeszcze gra na gitarze i śpiewa. Bardzo lubię moment nagrywania dźwięku, dogrywania kolejnych i kolejnych, aż melodia komponuje się na żywo. To jest ten element, między innymi, dla którego chodziłabym na więcej koncertów Eda.

Przy następnym utworze zrobiło się spokojniej. Nadszedł nastrój z pierwszej płyty Eda, i zagrał on nam "The A Team". Jaki to był vibe! Przed oczami przeleciały mi wspomnienia, jak poznawałam muzykę Eda, a wtedy do dyspozycji miałam album "+", no i jego EPki, więc póki się drugi album nie pojawił, to właśnie jego wczesna muzyka grała mi w słuchawkach. Potem, jak wzbudziło się u mnie zainteresowanie, to czytałam o Sheeranie, żeby go poznać. Dodatkowo wspomnienia tak ogólnie, z tamtych czasów, takie no, z życia. Ten vibe jeszcze powróci.


Ale zanim powróci, Ed postanowił rozruszać publiczność z "Castle On The Hill". No i żeśmy skakali i śpiewali. Ten utwór również uwielbiam na żywo. A jeszcze będąc na takim wykonaniu na żywo, kosmos. Lubię melodię i tekst tego utworu. I jest tam taka pauza w muzyce, gdzie jest tylko wokal i ponownie, ten wokal roznosił się po stadionie, po czym wraca muzyka. 

Jako kolejne rozbrzmiało "Don't" zmieszane z "No Diggity". Oczywiście ten drugi tytuł nie należy do autorstwa Eda, ale już wcześniej coverował ten utwór, plus świetnie pasuje do "Don't". Też fajne urozmaicenie w granu piosenki.

Zaraz po tym wróciliśmy w klimaty pierwszej płyty i zbudowaliśmy "Lego Hause". Ponownie powiało nostalgią i wspomnieniami. To też grając między innymi ten utwór robił to, jak na początku swojej kariery. Tylko on i gitara. Według niektórych, najlepsze czasy. Ale ma w sobie klimat ten odbijający się na stadionie głos Eda oraz brzdąkanie gitary. Muszę jednak przyznać, że liczyłam trochę na "Give Me Love", ale ten utwór został zagrany na pierwszym koncercie, czego dowiedziałam się jakoś po koncercie, podczas którego kompletnie o tym zapomniałam, że chciałam usłyszeć tą piosenkę. Po prostu cieszyłam się z tego, czego mogłam doświadczyć i korzystać jak najwięcej z tego, gdzie jestem. No i jak dowiedziałam się o tym "Give Me Love", to miałam takie "Oh no! Anyway...". 

Ostatnim w tej części setu, był "The Joker And The Queen". Ten utwór ma w sobie coś takiego, że cieszyłam się, że go usłyszałam. Plus on ma taki vibe z pierwszej płyty. Niby nie miałam przy tym utworze czegoś takiego, że chciałabym go usłyszeć, czy nie chciałabym go usłyszeć, no po prostu obojętne to dla mnie było, a po usłyszeniu go miałam takie pozytywne odczucie. I jak później się dowiedziałam, że na pierwszym koncercie był "Visiting Hours", to mimo, że trochę bardziej lubię ten utwór, to sobie pomyślałam, że w sumie dobrze, że usłyszałam "Jokera". Nie wiem co zaszło w mojej łepetynie, i o co jej chodziło, ale nie ważne 😆.


Nową cześć setu rozpoczynała składanka składająca się z "Own It", "Peru", "Beautiful People", "I Don't Care", czyli utwory w colaboracji z jakimś innym artystą. Tu też dołączył zespół. Miałam trochę mieszane uczucia co do tego, bo na przykład za "Peru" nie przepadam, a od "I Don't Care" wolałabym inny kawałek, ale zaraz pomyślałam, a walić to, i zwyczajnie dobrze się bawić. Choć zostało to trochę jako najsłabszy punkt koncertu. Słychać było po ludziach, że są trochę zmieszani, choć byli i tacy co się faktycznie dobrze się bawili. Też człowiek widząc energię Eda, który skakał po całej scenie, zarażał taką pozytywnością. W tamtej chwili podczas słuchania tej składanki przyszło mi do głowy, że w sumie fajnie, że zagrał utwory, które były we współpracy z innymi artystami. Też mi się przypomniało, że kiedyś myślałam o tym, że mógłby takie utwory zagrać i uradowana bym była, gdyby zagrał te utwory, które lubię. No i zrobił to, tylko zagrał nie moje utwory, że tak powiem. Ed do tej pory grał tylko swoje utwory, więc sympatyczna taka zmiana reguły. 

Po składance zagrane zostało "Overpass Graffiti". I jak Ed mówił przy swoim powrocie, po wydaniu "Bad Habits", że niektóre utwory brzmiałyby lepiej z zespołem, no to miał rację. Tak jak ten utwór sam w sobie jest piękny, to na żywo również jest piękny i jeszcze bije magią muzyki wykonywanej na żywo. Miała tu być akcja koncertowa, ale ludzie chyba byli tak pochłonięci koncertem, że zapomnieli. W sumie to i tak było to dla mnie obojętne. 

[Tu powinno być video z fragmentem tej piosenki, ale plik był za duży dla bloggera, a YouTube zrobił z tego Shorta i nie wiem, jak to odwrócić, a że chce opublikować ten wpis, to już dalej się z tym nie bawię i zostawiam link, o ile zadziała... 😒 https://www.youtube.com/shorts/izFORkC3gGE]


Następne było "Galway Girl", i to jeszcze jakie! Poza tym, że zagrane z zespołem, to jeszcze ze skrzypcami na żywo! Wyszła kobieta i grała na skrzypcach. No genialne! Poczuło się klimat tego utworu.


Na końcu tego setu zrobiło się spokojniej, i już zespół ucichł, przy "Thinking Out Loud". Ten utwór jest już tak przehype'owany, za dużo odtwarzany, że mam reakcję zobojętnioną co do niego. Ale światełka publiczności zrobiły robotę. W ogóle, przy chyba większości tych spokojnych utworów ludzie robili światełka i robiło to świetną robotę. I myślę, że to była najlepsza akcja koncertowa, bo nie była planowana.


Czwarty set Ed rozpoczął ponownie nie swoją piosenką. Znaczy pod pewnym względem jego, bo on ją napisał, czyli "Love Yourself". Nie przepadałam za tą piosenką, nie tylko z powodu Justina Biebera, ale Ed fajnie zakończył tą piosenkę, śpiewając "Maybe you should go fuck yourself", o ile niczego nie pokręciłam. Ja dopiero po koncercie zauważyłam ten smaczek, jak w internecie ludzie zaczęli dzielić się nagraniami z koncertu. Wiadomo, że podczas samego koncertu, człowiek nie wszystko zauważy, więc takie dzielenie się między ludźmi jest spoko, bo odkryjesz to, co ci umknęło przez euforię koncertową. I to mnie tak rozbawiło, no chłop ma poczucie humoru.

Przyszedł też czas, by pośpiewać. Znaczy, to nie tak, że do tej pory nikt nie śpiewał, ale przy piosence z tytułem "Sing", no to przydałoby się pośpiewać. I Ed o to zadbał, kazał nam śpiewać to sławne "ooooooo ooooo", ale nie tak po prostu, tylko mieliśmy zacząć najciszej, a po jego słowach "and a little bit louder!" trochę głośniej, i tak krok po kroku doszliśmy do darcia mordy. Świetne to było, świetny to dało efekt. 


Jak już pośpiewaliśmy, to przyszedł czas na "2step". I to na wyjątkowe jego wykonanie. Otóż, tak jak myślałam, po usłyszeniu fragmentu soundchecku, Ed zaprosił wokalistę Ukraińskiego zespołu Antytila, by zagrać ich wspólną wersję tego utworu. W trakcie, gdy Ed zapraszał swojego gościa, zauważyłam, że obok mnie jest kobieta z flagą Ukrainy i próbuje ją rozprostować. Widziałam, że jest w nerwach i jej się to nie udaje, więc sięgnęłam ręką, żeby jej pomóc. To było na takich wariackich papierach, tak to się szybko wszystko działo, i spontanicznie, że aż w pewnym momencie zgłupiałam, zapomniałam jak idą kolory flagi Ukrainy, no to w tamtym momencie stwierdziłam, że aby pomogę w ogóle ją rozprostować. Ostatecznie się udało. Po wykonaniu utworu na scenę weszli ludzie z flagą Ukrainy, a wokalista Antytili między innymi podziękował nam Polakom, za pomoc, jaką udzielamy obywatelom Ukrainy. Ta pani, co była obok z flagą, rozpłakała się, ja jak ją zobaczyłam, to moje oczy też chciały płakać, ale się powstrzymałam, między innymi z powodu makijażu, żeby nie wyglądał jeszcze gorzej. 


Po tylu emocjach przyszła pora odetchnąć przy "Photograph" i "Perfect". No "Perfect" jak "Perfect", ale "Photograph" zostało zagrane w taki sposób, w jaki nie słyszałam. To było proste, ale miało w sobie duszę. Tak poczuło się ten utwór. 


Wystarczy tego odpoczynku. Przynajmniej na chwilę, bo zagrany został "Bloodstream". To jest jeden z tych utworów, co ile bym go nie słyszała, to on nigdy mi się nie znudzi i słuchając go czuję się, jakbym go słyszała pierwszy raz. 


Ostatni set, to impreza! "Shape Of You", "Bad Habits", "You Need Me, I don't Need You", tyle wrażeń. W graniu "Shape Of You" nic się nie zmieniło, ale zmieniła się scena i Ed mógł sobie pobiegać, nic go nie ograniczało. Zaś komponowanie "Bad Habits" bardzo mi się podobało. Jak już wspominałam, komponowanie ile bym tego nie doświadczała, zawsze to będę podziwiać, a w szczególności, gdy utwór grany jest pierwszy raz. Do tej pory jestem oczarowana. 


"You Need Me, I Don't Need You" to oczywiście finał. Jego doświadczyłam, ale doświadczając po raz drugi, to po prostu czysta przyjemność. Praca z looperem, śpiewanie, skakanie, znaczy ja nie skakałam, bo poza tym, że nagrywałam, no to już na tym etapie byłam dość zmęczona. Ale zauważyłam, że większość ludzi też. Po skończeniu grania tego utworu, Ed powiedział, że nas kocha i że see you soon. 



Po koncercie
Gdy to wszystko się zakończyło, to byłam po środku między "ooo, szkoda, że to już koniec", a "oo, koniec, można iść, zmęczona jestem". Ale zanim sobie odpoczęłam, to trochę minęło. Przy opuszczaniu stadionu można było zobaczyć ile ludzi. Wcześniej to człowiek czym innym był zaaferowany. A jeszcze jak się stało pod samą sceną, to wychodziło się jako ostatni, to widzi się cały ten tłum. Ja w pewnym momencie, jak już wiedziałam gdzie iść, żeby się nie zgubić, zarejestrowałam tą chmarę ludzi. 


Po odebraniu rzeczy z depozytu, co poszło wszystko sprawnie i szybko, zaczął się cyrk. Internet nie działał, nie wiedziałyśmy z kumpelą gdzie iść, ona się denerwowała, bo jej chłopak na nas czekał, ja chciałam po prostu wyjść, żeby mniej tłoczniej było, ludzie chodzili w różne strony, przeszkadzając sami sobie. Ostatecznie poszłyśmy trochę dookoła, ale patrząc na to, ile ludzi wychodziło, to by wyszło na jedno. No, gdyby nie to, że plątałyśmy się przez ten chaos. Najważniejsze, że w końcu dotarłyśmy do miejsca gdzie chłopak kumpeli na nas czekał. Potem znowu spory kawałek musieliśmy się przejść do samochodu. Ale ostatecznie załadowaliśmy się do auta i mogliśmy jechać do domu. Normalnie byśmy zostały na noc gdzieś w jakimś hotelu, ale dzień po koncercie, ja miałam imprezę osiemnastkową siostry ciotecznej, a kumpela szła na czyjeś wesele. Na szczęście do Lublina nie jedzie się długo (jak nie jedzie się pociągiem). A w trakcie drogi hot dog, bo mało co było jedzone, i browar dla nie kierujących. Świetne było uczucie, kiedy mogłam się napić browara, i to w trakcie drogi, bo w końcu nie byłam kierowcą. 


Podsumowanie
Nie mając wygórowanych oczekiwań, niechcący z kumpelą trafiłyśmy pod samą scenę. Tak jak cztery lata temu, byłyśmy dość blisko sceny i to były emocje, tak i w tym roku oczywiście tych emocji nie brakowało. Nie miałam takich samych odczuć, jak przy pierwszym koncercie, wiadomo, pierwszy koncert jest jeden, ale czułam, że byłam w wyjątkowym miejscu. Postanowiłam wyciągnąć z tego koncertu jak najwięcej, żeby bawić się jak najlepiej. Dlatego też nie nagrywałam dużo, jedynie po fragmencie, no z czterema wyjątkami. Skakałam, darłam mordę, zwyczajnie śpiewałam, wsłuchiwałam się w muzykę i obserwowałam energię Eda na scenie. W ogóle, jak tak skakałam, to się przemieszczałam po trochu w bok i w końcu od kumpeli dzieliły nas dwie dziewczyny, z czego potem żeśmy się śmiały. Podczas koncertu, jak i po nim, miałam odczucie, jakby to był sen. Nie umiem tego opisać, ale do tej pory mam takie uczucie, że mnie tam nie było, przez co mam zaniki we wspomnieniach i miałam taką niepewność podczas pisania oraz w tym co napisałam. Nie lubię tego uczucia. 

Setlista była bardzo zróżnicowana. Były utwory z każdego albumu, nawet z "No.6 Collaborations Project", plus utwory stworzone z innymi artystami. Pamiętam, jak cztery lata temu na koncercie Divide Tour Ed skupił się na utworach właśnie z tego albumu i dużo ludzi trochę narzekało, iż jest bardzo mało innych płyt. Ja to się cieszyłam, że w ogóle mogłam tam być, ale po tamtym koncercie przyszło mi do głowy, że "ale fajnie, jakby Ed zrobił koncert z utworami z każdego albumu" i oto, po czterech latach, właśnie to się stało. To co Ed zagrał w większości mnie zadowoliło, no ten fragment ze składanką niby fajny, ale gdzieś tam z tyłu mam to "ale". Można to przyjąć w momencie, gdy zagrane zostały takie utwory jak "Castle On The Hill", "Lego Hause", "Bloodstream", czy "Overpass Graffiti", nie wspominając o epickim "You Need Me, I Don't Need You" na końcu. Najlepsze momenty podczas koncertu, to "Tides" i jego rozpoczęcie koncertu. Ten utwór na żywo, z odbijającymi się dźwiękami po stadionie, to coś fenomenalnego. Drugim momentem, to "Galway Girl" ze skrzypcami na żywo. Trzecim, to "2 step" z wokalistą Antytili. No a czwartym, to koniec koncertu, "Bad Habits" i "You Need Me, I Don't Need You". Do tego światełka publiczności, śpiewnie podczas "Sing" i odbijanie się dźwięków po stadionie.


Przed koncertem w 2018 roku gdzieś tam sobie sprawdzałam, jak do tej pory wyglądały koncerty Eda, no i będąc na koncercie widziałam glow up. A teraz, będąc na koncercie w 2018 roku i w tym roku, mając porównanie na żywo, i to jaki rozmach poniósł Eda przy Mathematic Tour, no to to dopiero glow up! Ta scena na środku stadionu, mająca na środku, albo schodki pod scenę, albo małą podwyższoną sceną, w zależności, czy Ed wchodził na tą część podczas koncertu, czy chował się na chwilę pod scenę, a wokół sceny była taka jakby bieżnia, która poruszając się, wiozła Eda, żeby ten nie musiał chodzić, jak grał na gitarze. Jak się domyślam, pomysł na scenę, oraz jej umiejscowienie na środku, miał na celu, by widownia miała większą widoczność na to, co dzieje się na niej.

Niesamowite jest to, jak jeden człowiek potrafi zrobić show, jak z chłopaka z gitarą, wyewoluował w artystę, który robi koncerty z rozmachem i takie, by jego słuchacze na koncertach jak najlepiej się bawili. W tegorocznej edycji z małą pomocą zespołu, bo Ed chciał spróbować czegoś nowego i uważał, że niektóre utwory właśnie z zespołem brzmiałyby lepiej. Pamiętam, że ludzie się przestraszyli tego, że Ed chce zespół, ale oczywiście gitara i looper nie odeszły w zapomnienie i mają się świetnie. Na pewno koncert Eda, to u mnie wydarzenie roku. Miałam nadzieję, że będę miała szansę choć na jeszcze jeden jego koncert pójść. Myślę, że w przyszłości może rozwalić system jeszcze bardziej. 


Idąc na ten koncert chciałam bawić się jak najlepiej, nie zważać na to, że "ludzie na mnie patrzą" i że może zrobię coś, co może byłoby powodem do wstydu. I się udało, bo skakałam i darłam mordę i miałam wyjebane na ludzi. Miałam małe marzenie, żeby na koncercie napić się piwa, ale niestety się nie udało, no bo jak już byłam pod samą sceną i wystarczająco nachodziłam się do toalety, no to szkoda by było 😛. Ale za to piwo było w drodze powrotnej. Wszystko poszło po mojej myśli z czego się bardzo cieszę. Koncert był świetny. Można żyć dalej.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz