Swego czasu regularnie chodziłam na koncerty zespołu Luxtorpeda, ale przez dwa lata wszystko się zatrzymało, a potem powoli się odmrażało. W czasie, gdy w innych miastach zaczęły się odbywać jakiekolwiek koncerty, w Lublinie było ich bardzo mało, a takich co by mnie zainteresowało nie było chyba w ogóle. Dziwiłam się, dlaczego tak jest, i dlaczego jakiś tam zespół robiąc trasę po Polsce pomija Lublin. Wkrótce się okazało, że jeden klub, Graffiti, zbankrutował, a drugi zburzono, dosłownie (przez rozbiórkę starego budynku i budowy nowego miał zostać przeniesiony, ale jak jest, to nie wiem). I wtedy było wszystko jasne.
Też z informacją, że ten jeden klub zamknęli, pojawiło się info, że otworzy się tam nowy klub. No i faktycznie wkrótce zaczęły pojawiać się jakieś wydarzenia w tamtym miejscu. Jak ja się nie uradowałam, kiedy pojawiło się wydarzenie na Facebooku, które mówiło, że w tym klubie zagra Luxtorpeda. Niestety moja radość szybko opadła, bo okazało się, że bilety trzeba przez internet kupić. No ja jestem typem człowieka, który lubi sobie pójść i kupić fizyczny bilet. Strzeliłam focha, no i przez dłuższy czas byłam przy tym, że nie pójdę na ten koncert. Ale im bliżej było tego koncertu, im więcej słyszałam od zespołu o koncertach, o trasie, w tym o koncercie w Lublinie, że zrobiło mi się szkoda. Zaczęłam o tym myśleć, że dawno nie byłam na ich koncercie, i poza tym w sierpniu, to nie byłam przez długi czas na żadnym koncercie. Dodatkowo Luxtorpeda ma nową muzykę, niesłyszaną na żywo. A jeszcze przecież niedawno rozczulałam się nad koncertem Luxtorpedy na Pol'and'Rocku. I w prawie ostatniej chwili, pięć dni przed koncertem, zagadałam z tatą i załatwiliśmy dla mnie bilet (ja nawet konta w banku nie mam, także ten).
Mając ten bilet i wiedząc, że pójdę na ten koncert, no to człowiek się cieszył, taka pozytywność w nim płynęła. A gdy przyszedł dzień koncertu, to jechałam na niego tak zestresowana, bo warunki pogodowe były masakryczne. Deszcz, mgła, odbijające się światło od tej mgły i wody. Dawno tak się nie stresowałam będąc za kierownicą, aż tak w brzuchu czułam. Jak dojechałam do miasta, i wpadłam na swój pierwszy przystanek, czyli Biedronka, to odetchnęłam z ulgą, choć na chwilę. A parkując stanęłam byle jak, nie patrząc się na miejsca parkingowe, bo przez pogodę nawet nie widziałam gdzie są miejsca parkingowe. Jakie było moje zdziwienie, gdy wysiadłam i okazało się, że stoję na miejscu parkingowym. Może nie idealnie, ale mieściłam się w miejscu parkingowym i stałam prosto. Po Biedronce była druga część stresu, bo jechałam drogą, którą dawno nie jechałam, plus nie wiedziałam, jak będzie z miejscem parkingowym. Jak już przejechałam tą część, którą dawno nie jechałam, to okazało się, że nie ma gdzie zaparkować. Szukałam rozwiązania tego problemu, już będąc na skraju paniki, że ja się zaraz spóźnię na ten koncert, czy cokolwiek. Ale patrzę, ktoś wyjeżdża z parkingu, a miejsce parkingowe idealne dla mnie, no to ja migiem i wracam się tam. Stoję na światłach i patrzę się ze zdenerwowaniem na sygnalizator, żeby mi się szybko zmieniło na zielone, żeby nikt mi nie zajął tego miejsca. Ostatecznie się udało zaparkować. Ale poszłam do kolejki pod klubem tak zestresowana, że masakra. Stojąc trochę w tej kolejce się trochę wyluzowałam, a jak już weszłam do lokalu, no to już nie było czym się martwić. Jedynie klub za późno zaczął wpuszczać ludzi i jak oddawałam kurtkę do szatni, to zespół zaczął grać, ale na drugim utworze już byłam na sali. Można było zauważyć trochę zmieniony i odnowiony lokal. Fajnie świeżym malowaniem pachniało.
Dobra, bo ja mówiłam do siebie, że skupie się tylko na koncercie, a ja tu całe story of my life walnęłam.
Na początku zagrana została cała płyta "Omega", czyli najnowsze wydawnictwo zespołu. Nawet nie wiem, czy grali po kolei, jak jest lista na płycie, czy jak im się podobało. Nie zwróciłam na to uwagi, skupiłam się na granej muzyce. Ludziom podobała się nowa muzyka, choć było widać, że nie wszyscy znają nowy materiał. Też jak stałam w kolejce, to mała grupka za mną, która stała, rozmawiała się tak, że wiedzą, że zespół ma nową muzykę, ale jej nie słyszeli. No ale kto znał, ten znał, kto dopiero poznawał, to słuchał, a kto szedł w pogo, to szedł w pogo. Plus zespół postanowił pomóc w publiczności, trochę ją rozruszać, przy utworze "Fetor mentora". Ze sceny poinstruowali, że jedna strona ma krzyczeć "fetor mentora ora", a druga strona "ból uszu ból uszu". Całkiem fajnie to wyszło, ale trochę późno narywanie włączyłam.
Utwory z "Omegi" są jak "stara" Luxtorpeda, ale jednocześnie jest taka dzisiejsza. W sensie, słychać, że została zrobiona teraz, że jest świeża, mając klimat podobny do tego z początku działalności tego zespołu. Po prostu nie brzmi to, jakby zespół chciał naśladować swoją muzykę z tamtych czasów. W głowie miałam lepszy sposób na wyjaśnienie o co mi chodzi, ale jak zaczęłam pisać, to postanowiło opuścić moją głowę.
Cała "Omega" mi się podoba, ale wiadomo, że są takie utwory, które się częściej odtwarza. W moim przypadku to "Krew z krwi", "Ja", czy "Przygotuj się na najlepsze". Ale też nie przejdę obok świetnej gitary w "Ofiara z woli boli", przy tym utworze pogowicze mieli co robić. W "Bezkres" też było fajne ciężkie granie. W ogóle, to cieszę się, że zagrali całą płytę, bo każdy utwór zasługuje na usłyszenie go na żywo, a zapewne w przyszłości nie wszystkie będą grane na koncertach. Jedne są bardziej "koncertowe", inne mniej, jedne będą miały większe zainteresowanie, inne mniejsze. Utwory "Krew z krwi" i "Ja" brzmią genialnie, ale na żywo brzmią jeszcze bardziej genialnie, czuć taką taką głębię w nich.
Po zagraniu "Omegi" przyszedł czas na inne utwory. "3000 świń", "Mambałaga", "Siódme", "Autystyczny", "Progres nie problem", "Cel", "Opty Pesy", "Na czworakach", "List", "Wilki dwa", czy "Hymn". I tu ludzie już czuli się o wiele pewniej, bo grane były doskonale znane utwory. Krzyczane było przy "Wilki dwa", "Hymn", czy "Autystyczny". I ten głos ludu to jeden ze składników magii koncertów. To jest niesamowite, jak wszyscy jednocześnie krzyczą to samo. Porobiłam sobie krótkie nagrania, i jak sobie je odtwarzam, to aż mi się sama morda zaczyna uśmiechać. A podczas "Hymnu" bardzo podobała mi się gitara, jak została zagrana, co też jest częścią magii koncertów, bo nie koniecznie musi być zagrane tak, jak zostało nagrane na płytę, tylko można to urozmaicić i wtedy wychodzi świetne brzmienie. Zaś podczas "Autystycznego" Litza zaprosił tego chłopczyka co siedział tacie na karku z plastikową gitarą, i to było takie fajne i miłe, mi co ja dzieci nie lubię, to aż się miło i ciepło na serduszku zrobiło.
To będzie ten koncert, który na pewno zapamiętam. Byłam na nim po tak długiej przerwie, czerpałam z niego ile się dało, był to mój dziesiąty koncert Luxtorpedy, więc lepszego nie mogłam sobie nawet wymarzyć. I dobrze, że jednak mi się odmieniło i na niego poszłam. O krok od tragedii było 😆. W ogóle, to nawet nie wspomniałam, że ten koncert odbył się piątego listopada 😬. Po koncercie wyszłam naładowana pozytywną energią, z zacieszem tego co doświadczyłam i już nawet nie stresowałam się jazdą po dawno nie przemierzanych ulicach.
Trochę chaotyczny ten wpis. Jak zwykle jak chciałam coś na szybko napisać i nawet miałam w głowie to, co chciałabym napisać, to po drodze się wszystko rozsypało, jak sól 😛. Dlatego zawsze wpisy najpierw pisze w wersji papierowej, żeby potem podczas pisania tutaj coś zmienić, jak przyjdzie mi jakieś lepsze zdanie do głowy. A skoro przy tym jesteśmy, to właśnie jestem w trakcie pisania pewnego wpisu "na brudno" na papierze, ale warunki koło mnie mi nie sprzyjają, kiedy pisze i trochę się to wlecze, a i temat nie jest łatwy i muszę uważać. Najgorzej kiedy wiem co chcę napisać, ale nie umiem ubrać tego w zdania 😕.
Dobra bedzie tego, trza skupić się na robocie 😆.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz