poniedziałek, 25 stycznia 2021

Teraz jeszcze bardziej nie lubię zimy.

Jak było się dzieciakiem i przychodziła zima, śnieg po kolana, to wychodziło się, zabierało się sanki czy inne rekwizyty i zjeżdżało się ze zgórków (u mnie nazywa się tak ziemię, która się "ucina" tworzy wzgórze, lepiej tego nie wytłumaczę, to trzeba by było pokazać 😅). Na śniegowych zabawach spędzało się kilka godzin, do domu przychodziło się kompletnie przemoczonym i przemarzniętym. 

Gdy poszłam do gimnazjum rzeczy zaczęły się zmieniać, ja zaczęłam dorastać i podczas tych trzech lat chodzenia trochę dalej do szkoły (podstawówkę to mam jako sąsiedztwo) znienawidziłam zimę. Bo, jeszcze żeby ta zima była normalna, że napada śnieg, poleży długi czas i na wiosnę stopnieje. Ale nie, to był czas, gdzie w zimie zimy było coraz mniej, i co śnieg napadał, to stopniał, potem często to zamarzało i szło się po lodzie na chodniku. Ile razy mi noga się nie wykręciła i ile razy ja nie szłam z napiętym brzuchem, żeby się na głupi ryj nie wywalić. 

Jak chodziłam do technikum, to trochę cheatowałam, bo jeździłam z tatą, do Lublina, na przystanek, a portem autobusem. Ale też, ile to razy śnieg nie spadł i nie stopniał, a potem to wszystko zamarzało, no ale jak jeździłam w obie strony z tatą, to jakoś dało radę wytrzymać. I kończyło się na uwalonych butach. Sprawy zaczęły się delikatnie komplikować, jak mi i tacie się godziny nie zgadzały i busem musiałam wracać, i wystarczyło tylko trochę śniegu i błota, żeby mnie zirytować. Teraz, jestem dorosła i śnieg przeszkadza mi jeszcze bardziej. 

Dwa lata temu zdałam prawo jazdy i zima była taka, że śnieg sobie leżał tylko na poboczu. A właściwie resztki śniegu. I przez te dwa lata nie miałam kompletnie do czynienie ze świeżo napadamy, albo wciąż padającym śniegiem na drodze. I teraz, po dwóch latach, SPADŁ ŚNIEG. I to nie byle jaki, co stopniał i aby się błoto robiło, tylko tak srogo nasypało. I akurat wtedy musiałam jechać z kotem do weterynarza, a do pomocy był mój brat. No i jadę powoli, chyba z czterdzieści na godzinę. Mam skręcać w drogę. Samochód przede mną też skręca, no to zwalniam. Ja jeszcze musiałam poczekać na dwa samochody przejadą. No i jak przejechały, mi się jeszcze samochód toczył, no to dwójka i powoli skręcam. No jak mnie nie machnęło w jedną stronę, potem w drugą i z powrotem w tą pierwszą, no zawał. Nawet nie pamiętam jak opanowałam ten samochód z poślizgu. Zazwyczaj jest tak, że jak coś dzieje się w stresie, szoku i ogólnie emocjach, to niby się to pamięta, ale jak sen, że nie wiadomo jak coś się robiło. 

Pierwsze wpadnięcie w poślizg to niezłe przeżycie. Nie odrzuciło mnie to od jeżdżenia samochodem, bo wiadome przecież, że pierwszy raz musiał się zdarzyć, a zima nadal teoretycznie istnieje, więc co roku jest możliwość mieć do czynienia z takimi warunkami pogodowymi. Więc normalka. Ale to jest kolejny powód, by zimy i śniegu nienawidzić. 

Tamten śnieg stopniał, ale dzisiaj zaczął padać, z jeszcze mocniejszą siłą. Musiałam wyjechać autem, i co? Na podwórku koła w miejscu, bo pod spodem lód, z drogi nie mogłam wyjechać bez pchnięcia, bo tyle śniegu napadało, a dodatkowo z ulicy, że koła w miejscu. Jadąc po ulicy czuć ten niekomfort ślizgających się kół. Masakra. A odśnieżarek oczywiście nie ma. Śnieg zaczął padać, jakby chciał nadrobić te dwa lata, że ledwo jak przyjechałam, to moich śladów na drodze nie było. A nadal ten śnieg pada.

Chyba trzeba będzie wyjść z łopatą i odśnieżać. Bo jak zasypie to już nigdzie nie pojadę... 








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz