piątek, 23 lutego 2024

Oglądam to jeszcze raz. | Trochę popadało. "Hard Rain"

Po obejrzeniu "Broken Arrow" naszła mnie ochota i poszłam za ciosem i włączyłam sobie film "Hard Rain", polski tytuł to "Powódź" (nawet dobrze trafili). Oglądając telewizję również w takiej kolejności oglądałam te filmy i poniesiona nostalgią oraz tym, że wiedziałam iż nie usnę, gdybym położyła się spać, po tym pierwszym tytule włączyłam ten drugi.

Oglądając "Hard Rain" po raz pierwszy, chciałam zobaczyć inną rolę Christiana Slatera. Telewizja mi w tym pomogła, bo niedługo po "Broken Arrow", ta sama lub inna stacja puściła tą drugą produkcję. W ogóle chyba jakoś w tamtym czasie zostało parę filmów z tym aktorem puszczanych, bo sporo ich widziałam w nie dużym odstępie czasu. Pamiętam, że w "Hard Rain" podobało mi się połączenie katastrofy powodziowej z elementami akcji, czy to jak w nim sprawy się obracały. Fabuła ma podobną strukturę co "Broken Arrow", jest coś do zrobienia, coś staje na przeszkodzie, trzeba przeciwstawić się tym złym, no i pozytywne zakończenie. A, i po drodze jeszcze główny bohater napotyka kobiecą postać.

Tom pomaga swojemu wujkowi Charlie'mu w przewiezieniu konwojem pieniędzy z banku, by uratować je przed powodzią. Wjeżdżają jednak w mocno zalany teren, pojazd nie chce zapalić i muszą czekać na pomoc. Niestety zostają napadnięci przez małą grupę prowadzoną przez Jima. Wywiązuje się niefortunna strzelanina, w której ginie Charlie, a Tom zabiera pieniądze, ucieka i ukrywa je. Ale potem musiał uciekać przed Jimem i jego kolegami. Szuka schronienia w kościele, ale tam dostaje z krzyża i budzi się w posterunkowej celi. Opowiada co i jak policjantom i przy okazji dziewczynie co mu krzyżem przywaliła, a która myślała, że jest on szabrownikiem. Funkcjonariusze postanawiają sprawdzić, czy Tom mówi prawdę i jeden z nich z powrotem zamyka go w celi, biorąc pod uwagę to, iż może kłamać. Jednak naszła fala wody i zaczęła coraz bardziej zalewać posterunek. Przed utopieniem ratuje go ta sama dziewczyna, co cisnęła w niego krzyżem. W pewnym momencie Tom był zakładnikiem Jima, ale szeryf pokusił się na miliony i ta dwójka stanęła po tej samej stronie. Podczas strzelania się obu stron, Tom popłynął ratować tą, co mu z krzywa walnęła, Karen. Ostatecznie chciwe policjanty (błąd celowy) zostają uspokojeni, Jim sobie odpływa, a Tom i Karen czekają na nadpływającą pomoc. 

Kiedyś wolałam bardziej "Broken Arrow", ale teraz jestem skierowana bardziej w kierunku traktowania tych dwóch filmów na równi. Są podobne do siebie i tak jak jeden ma swoje plusy i minusy, tak i ten drugi je ma. Z racji tego, że w "Hard Rain" w innych warunkach dzieje się akcja, to wydaje się ten film spokojniejszy, bo motorówka raczej nie będzie tak samo szybka jak samochód. Było również dużo pływania, wiadomo, powódź, więc bardzo tam nie pobiegali, a bieg jest chyba trochę szybszy od pływania, no albo na ekranie tak wygląda, przez co wydaje się że film jakoś mocno nie gna. Woda spowalnia ruchy i akcja filmu jest trochę spowolniona. "Hard Rain" i "Broken Arrow" trwają prawie tyle samo, i ten drugi tytuł śmignął mi dość szybko, a ten pierwszy miałam wrażenie, iż trwał dłużej. Ale to nie jest tak, że on się wlekł, po prostu miał takie tempo. 


Fabuła również prosta, zwyczajny akcyjniak, nie było nic takiego, że twórcy mogliby się pogubić. Była również nuta humoru, jeden typ cytował, czy tam niby cytował biblię, w dialogach również pojawiały się żarty. Było też starsze małżeństwo, co nie chciało uciec przed powodzią i to był humor typowych kłótni małżeńskich, na przykład ten mąż pod koniec mówi do tej swojej żony, że następnym razem ona musi się jego posłuchać i muszą uciec przed kolejną powodzią, co było kuriozalne zważywszy na ich wiek. Bardzo mi się podobała rola Morgana Freemana, wcielający się w Jima. To była tak świetna postać, tak fajnie została zagrana. Bardzo mi się podobał akcent w głosie Freemana, czy sarkazm w wypowiadanych tekstach granej przez niego postaci. Natomiast postać Toma ponownie wydawała mi się zwyczajna. Jedynie podoba mi się i lubię sposób grania Christiana Slatera. No coś w nim jest, że polubiłam tego aktora i nie przeszkadza mi taka zwyczajna postać, którą zagrał. Postać Karen była zabawną postacią pod kątem tego, że ona tam zajmowała się renowacją, czy czymś takim, w kościele i miała na tym punkcie obsesję. Na jej nieszczęście akurat tam musiała odbyć się bitwa o pieniądze i zabawna była końcowa scena, jak Tom opowiada co się stało budowli, na zasadzie że, a woda ugasiła pożar, gdy ona się pyta, czy to był duży pożar, on odpowiada, że nie i prawdopodobnie dlatego postanowili wpłynąć motorówkami wybijając okna, które były witrażami. Toteż Karen przywaliła Tomowi krzyżem i to zamieniło się w żart w tym filmie. Bardzo lubię i mnie bawi dialog między nimi, gdy są na posterunku i on się pyta, czym go walnęła. 

"- You're the one who nailed me, aren't you. What the hell d'you     hit me with?

  - A crucifix. What? It was all that was there.

  - Great. I'm gonna have people from around the world coming to     see Jesus on my forehead".

Jest jeszcze jedna scena, która mnie bawi i nawiązuje do tego krzyża. Jim i Tom chowają się w tym kościele, no i ten drugi poszedł poszukać czegoś do opatrzenia rany, dostał kulką, a w trakcie wymiany zdań Jim się jego pyta, czy już był w tym miejscu, na co Tom odpowiedział "Oh yeah. I saw Jesus!".


Mimo, iż znałam ten film, wiedziałam co tam się wydarzyło, momentami czułam napięcie oglądając go. Szczególnie jeśli chodziło o wodę, na przykład, gdy wpływała ona na posterunek, gdzie Tom siedział w celi i w sumie był uwięziony w niej, i ja siedziałam na paru szpilkach, czy on jakoś tam przeżyje, albo jak on z Karen uciekali przed rabusiami i wspięli się na jakiś słup, żeby dostać się wyżej, chyba woda się podnosiła, i oni ogarnęli, że ten słup to metalowy jest, w pobliżu był jakiś prąd, a on i woda, do tego metal, to tak niezbyt, nawet wołali do tego rabusia, by również z tego metalowego słupa zwiewał, no ale niestety nie zdążył i ten prąd go poraził. Jeszcze gdy Karen była przykuta kajdankami do poręczy na klatce schodowej w swoim domu, bo ten jeden policjant w taki sposób chciał zawalczyć o pieniądze i jeszcze co innego z nią zrobić, ale jej się udało pozbyć typa i musiała ratować się przed wodą, i scyzorykiem odkręcała śrubki przy słupkach pod poręczą, żeby móc wyjść wyżej z tymi kajdankami. W pewnym momencie dalej nie mogła nic zrobić, ale za niedługo Tom przypłynął na pomoc. Tu też ta taka walka z wodą również powodowała u mnie lekkie napięcie i gdzieś tam w duchu miałam na przykład takie "no odkręcaj te śrubki". Potem była imba, ten dom zaczął pływać przez falę co napłynęła, bo tama się poddała i wodę puściła i z jakiegoś powodu wydaje mi się to przesadzone. No niby jest to rzecz możliwa, ale coś mi tu nie grało. W ogóle końcówka w pewnych momentach odbierałam lekko podkoloryzowana. Też zdarzyła się wpadka w filmie, możliwe iż było ich więcej, ale ja zauważyłam tą. Na koniec, jak Jim odpływa, to słup elektryczny w oddali nie pasował do poziomu wody jaki był przedstawiony. Przed chwilą Tom z Karen na domu pływali, a tu słup tylko do połowy w wodzie. A jak już przy Jimie jestem, to on zabrał jeden worek pieniędzy, i Tom machną ręką na ten jeden worek, że on je zabrał, bo wyszło na to że rabuś okazał się być bardziej spoko od szeryfa plus tam w między czasie okazała się pewna rzecz, ale ostatecznie nie wiem, czy to była tylko część tych pieniędzy, czy wszystkie, czy tu wydarzyła się pomyłka twórców, bo tych worków z pieniędzmi było więcej.

Po latach ten film mi się podoba, również takie bardziej luźniejsze kino niewymagające, choć, jak wspominałam, można poczuć trochę napięcia. Na mnie podziałało, bo na mnie działa woda i ogólnie takie katastroficzne wydarzenia. Mam coś takiego, że jak jest powódź pokazywana, albo coś na wodzie się dzieje, czy ogólnie widać potęgę wody, to siedzę jak na szpikach właśnie i przykładowo myślę, że "oo, oby bohaterowie się wydostali, albo żeby się skądś tam uratowali". Fajnie było powrócić do kolejnego tytułu z przeszłości. Jeszcze to film z mojego roku, także akurat trafiłam z seansem na początku roku (ja ze stycznia). Kiedyś w ogóle się jarałam się, jak jakiś film, czy serial był z mojego roku. Całkiem nieźle mi poszło w rozpoczęciu mojego postanowienia o oglądanie rzeczy w tym roku. No to lecę dalej. 

Adieu.



piątek, 16 lutego 2024

Oglądam to jeszcze raz. | "Broken Arrow", czyli zgubiona broń nuklearna.

Podczas powrotu to serii filmów "Transformers" wzięło mnie po drodze na wspominki i wspominałam sobie filmy, które kiedyś oglądałam, bardzo lubiłam i niektóre były moimi ulubionymi. Jeden film prowadził do drugiego, ten do kolejnego, a ten do następnych. Poodtwarzałam sobie trailery niektórych, to też YouTube potrafił zaproponować potem jakieś urywki z tych filmów i pooglądałam niektóre klipy i powspominałam, że to były fajne filmy i w sumie warto by było je sobie odświeżyć, w szczególności po latach. Byłam wtedy zaaferowana Transformersami, a potem innymi rzeczami, ale w nowym roku mnie tak tknęło, żebym coś obejrzała. Mam dużo filmów i seriali do rewatcha, mam dużo nowych filmów i seriali. Tak mnie ścisnęło, że kiedyś oglądałam DUŻO, a teraz prawie wcale. Może kiedyś to aż za dużo oglądałam, bo ja bardzo dużo przebywałam przed telewizorem, ale po tym, jak przestałam oglądać telewizję, to tego oglądałam coraz mniej. Niektóre seriale oglądane na komputerze pokończyły się, filmy oglądałam prawie tylko w kinie, no i czasem coś w domu pod wpływem niektórych z kin oglądałam coś w domu, jak na przykład serię "Maze Runner", którą oglądałam od trzeciego filmu. Zdecydowałam się starać obejrzeć coś w weekend, choć jedną rzecz. 

Najlepiej było zacząć od filmu, który był moim ulubionym i był jednym z pierwszych takich z tego gatunku, jakie obejrzałam. On był jednym z tych, przez które zaczęłam się interesować jako tako filmami. Mowa o filmie z pięknym polskim tytułem "Tajna Broń". Wtedy nie kleił mi się ten tytuł, nie ogarniałam czego tyczy oryginalny tytuł, ale po latach, dorośnięciu, lepiej rozumieniu angielskiego, już ogarniam. Pamiętam jak jakiś dłuższy czas temu przypomniałam sobie o muzyce z tego filmu i YouTube podsunął mi jakiś urywek z niego, a że coś tam ogarniałam angielski, to po obejrzeniu tego fragmentu mnie olśniło, miałam takie "aaaaa to dlatego nazwali to "Broken Arrow".

Przez dłuższy czas myślałam, że "Broken Arrow" jest pierwszym filmem, który zapoczątkował moje zainteresowanie i przygodę z filmami, ale po dłuższym zastanowieniu doszłam do wniosku, iż on był jednym z wielu. W tamtym czasie oglądałam dużo filmów, które lubiłam, na przykład "Komando", "Terminator", "Godziny Szczytu", "Rycerze z Szanghaju", czy "Bad Boys" i "Faceci w czerni". Po prostu była to jakaś grupa tych filmów. A na "Broken Arrow" trafiłam pewnie przez to, że był tam John Travolta, którego oglądałam w niedzielne przedpołudnia w filmach "I kto to mówi" (Look Who's Talking). Ja wtedy patrzyłam kto występuje w filmach, które potencjalnie chciałam obejrzeć i oglądałam głownie te, w których był ktoś mi znany, albo chociażby kogo kojarzyłam. Nie mniej jednak "Broken Arrow" był jednym z pierwszych filmów ulubionych. I w sumie nie wiem co spowodowało, że się tym filmem zauroczyłam, ale oglądałam go za każdym razem, gdy leciał w telewizji. Ja w ogóle wtedy pilnowałam telegazety, żeby wychwycić, czy leci film, który znam i żeby koniecznie nic nie przegapić. Pamiętam też, że w tamtym czasie bardzo spodobała mi się muzyka do "Broken Arrow", szczególnie po obejrzeniu cały czas sobie ją nuciłam, to był czas w którym nie wiedziałam nawet, że muzykę filmową można słuchać, i to był pierwszy raz, gdy zwróciłam uwagę na muzykę w filmie. Polubiłam też aktora grającego jedną z głównych ról, Christiana Slatera, wiadomo, człowiek lubił te dobre postacie i aktorzy ich grające zwracają swoją uwagę. Potem sprawdzałam sobie filmy ze Slaterem, a telewizja to ułatwiła, bo różne stacje puszczały różne produkcje z nim. Ale o tym kiedy indziej. 

Do seansu zasiadłam z pozytywnymi wspomnieniami i emocjami. Już gdy się zaczynał czuć było klimat tego filmu, oraz filmu z lat dziewięćdziesiątych. Charakterystyczne napisy wstępne, mijające się z pierwszą sceną, w której dwójka głównych bohaterów się naparza w boksie, a przy tym przygrywa świetna muzyka. No i ta dwójka, Vic Deakins i Riley Hale, zostają wysłani do przetransportowania broni nuklearnej. W trakcie lotu jeden z nich wyrzuca katapultacją tego drugiego i porywa pociski. Deakins chce dokończyć swój plan ze swoją ekipą, ale Hale próbuje mu przeszkodzić, a po drodze musi się użerać z Terry, pracownicą parku narodowego (o ile się nie mylę), której czasem uda się pomóc. Gdzieś w międzyczasie ci na górze orientują się, że stracili swoją broń nuklearną. Po rozwalonym helikopterze, podziemnym wybuchu jednej z bomb, wielu strzelaninach i ostatecznej bitwie w pociągu, Riley powstrzymuje swojego byłego kolegę, i na koniec znajduje trochę przypalony banknot iluśdolarowy.


Sceny lecącego samolotu, z uwagi na czas powstania filmu, były z lekka komiczne. No niektóre momenty były takie, co spowodowały, że człowiek zachichotał. Taki urok starszych filmów. Podobnie było z niektórymi ujęciami, na przykład Deakins i Riley rozmawiają, jest ujęcie na tego pierwszego mającego konkretny wyraz twarzy i nagle maksymalne zbliżenie na jego oczy, żeby pokazać, że on ten zły. Ale nie takie po cięciu zbliżenie, tylko kamera kręciła w trakcie robienia tego zbliżenia. A to było jeszcze przede zdradą Deakinsa, więc tak jakby widz musiał się domyśleć o co chodzi, albo dali podpowiedź, że coś się dzieje. A jak już jesteśmy przy nim, to John Travolta bardzo fajnie zagrał tego typa, co nie do końca ma równo pod kopułą. I Deakins nie był cały czas stuknięty, tylko co jakiś czas pokazywał tą swoją drugą twarz. Bardzo lubię moment, gdy on przez zaciśnięte zęby mówi, żeby nie strzelać do broni nuklearnej. Tak to świetnie brzmi i wygląda. Natomiast postać Hale'a powiedziałabym, że jest zwyczajna, nie jest on jakoś nad wyraz odważny, czy coś takiego, tylko trochę wygląda na takiego, co po prostu musi zrobić swoją robotę, ale podoba mi się jak została zagrana, dużą robotę robiła mimika, czy tonacja głosu Slatera, który się wcielił w tą postać. No Deakins co jakiś czas pokazywał tą swoją nutę nienormalności, no a Hale z charakteru jest powiedziałabym nijaki. Choć trzeba przyznać, że skoro mimo tego lubię tą postać, to Slater zrobił dobrą robotę grając ją tak, żeby nie wydawała się taka nijaka. Bawiła mnie z lekka kobieca postać, Terry. Mówi ona na przykład, że coś jest złym pomysłem, po czym to robi, albo lata nad nią i Hale'm helikopter, ona nie wie o co chodzi, i ona idzie w jego kierunku i chłop musi ją ratować, i to dwukrotnie. Przy takich sytuacjach mówiłam do siebie "hehe, baba" lub "o, znowu babę trzeba ratować". Ale jako pracownik parku miała przydatne informacje które przydały się podczas działań przeciwdziałających Deakinsowi. Więc była śmieszna, ale nie była bez sensu.


Wedle mojego uznania, to ten film został dobrze zrobiony. Fabuła prosta, nic nie wymyślili skomplikowanego, więc historia została opowiedziana od początku do końca po prostu. Całość nie miała jakiejś głębi, bo też nie o to w tym chodziło, to jest zwyczajny film do popatrzenia na bijatyki, strzelaniny i wybuchy. Szczerze powiedziawszy, to te wybuchy wyglądają w tym filmie o wiele lepiej, od tych w niektórych dzisiejszych filmach. Tą produkcję oglądało mi się bardzo dobrze, wszystko płynęło, więc nie wychwyciłam niczego złego w sposobie jej nakręcenia tudzież zmontowania. Też skoro to film akcji, to się skupiłam na innych rzeczach. No jedynie niektóre wspomniane zbliżenia kamerą, czy niektóre charakterystyczne zabiegi w robieniu filmów w tamtym czasie, ale to raczej nie jest czymś złym.

Po retro seansie mojego niegdyś ulubionego filmu, to raczej teraz moim ulubionym nie będzie, choć sentyment pozostanie. "Broken Arrow" jest dobrym akcyjniakiem, można sobie włączyć, usiąść z piwkiem i chipsikami i oglądać. Wśród strzelanin i wybuchów jest też nuta humoru. Hale na przykład lubił cisnąć bekę z nazwiska Deakinsa, bo jak ktoś skubną angielskiego, to zauważy grę słów z "Deak" i pewnym niecenzuralnym słowem na "k" (w innej wersji na "ch") w języku polskim. Jest jeszcze motyw z banknotem i ja nie do końca zaczaiłam o co chodzi, ale twórcom chodziło chyba o rywalizację między Deakinsem, a Halem, bo na początku, gdy się bili w boksie, to przegrany dawał pieniądza temu drugiemu. I w trakcie filmu ten motyw się powtarzał, jeden drugiemu gdzieś pieniądza zostawiał. Deakins chyba nie docenił Hale'a, bo w jednej scenie patrzył się na ten banknot z wymalowaną na twarzy obawą. Z resztą słusznie, bo to Hale jako ostatni znalazł ten lekko podpalony banknot. Cóż. Podobał mi się ten film, lubię go, ale moje zauroczenie z kiedyś minęło. Teraz mam inną perspektywę na filmy, bo i są lepsze akcyjniaki. Mogę go lubić, mam do niego sentyment, ale jest po prostu dobrym filmem, bez większych fajerwerków. 

Ja się chyba przebodźcowałam w zeszły weekend, w którym oglądałam "Broken Arrow" i kompletnie nie mogłam skupić się podczas pisania tego wpisu, także nie jestem w pełni zadowolona z niego 😅. No cóż, czasem bywa i tak. Człowiek sobie wszystko wypunktował i jak krew w piach 😆. To by było na tyle, trza pisać kolejny wpis, może lepiej mi pójdzie w skupieniu się.

Adieu.




poniedziałek, 5 lutego 2024

Pierwszy i ostatni rysunek w 2023 roku.

W zeszłym roku miałam wielkie plany wykonania co najmniej dwa rysunki. A że w szkicowniku dawno mnie nie było, to zrobiłam w nim rysuneczek zaznaczający 2023 rok, po nim miały być te dwa rysunki. Narysowałam jeden i kończyłam go w Sylwestra... Więcej nic nie planuje. 

Cóż, czasem tak bywa. W każdym razie no chociaż ten jeden wykonałam. Inspiracja do niego pojawiła się w 2022 roku na Instagramie. Jest to zdjęcie Maggothy, streamerki z Twitcha. Ma ona również podcast kryminalny. Bardzo podoba mi się jej styl, jest to goth dziewczyna, więc jej kolor to czarny, a ja lubię czarny, więc wszystko się zgadza. Lubię też styl zdjęć, jakie publikuje, co są stylizowane na czarno białe. Bardzo podoba mi się jej estetyka. Gdy pojawiło się poniższe zdjęcie, to od razu przyszło mi na myśl, że jest świetne do zrobienia jakiegoś rysunku.

Jak zwykle nie wiedziałam od czego zacząć, więc zaczęłam od ćwiczenia. Pewnie gdybym rysowała częściej, to bym nie musiała robić ćwiczeń, a tak to muszę chronić się przed strachem przed pustą kartką. Do tego mam taką niepewność, czy w ogóle dam radę coś narysować. Pierwszym takim szkiecem ćwiczeniowym, to coś co już kiedyś rysowałam, czyli portret trochę z boku. Referencje do tego znalazłam na Pintereście, i tam to było tak pomnożone, że ja nie ogarniam kto stoi za oryginałem, z resztą ja nie do końcam ogarniam Pinteresta więc... Też go tu podżucę, a potem moje krok po kroku. Niby ja to rysowałam, chyba ze dw czy trzy razy, ale mimo to, zawsze coś tam nowyego wyłapie. Przy tym najnowszym zauważyłam, że mimo już je rysowałam, to otworzyła mi się jakaś mała dodatkowa szufladka i z nowym podejściem na to patrzyłam. Może to przez to, że rysowałam odbicie lustrzane, nie wiem, ale fajne uczucie, że wie się więcej, nawet jeżeli jest to drobnostka. 










Drugi szkic dla ćwiczenia, to głowa skierowana do dołu. Wiedziałam, że rysując swój rysunek, nie będzie ta głowa aż tak schylona, ale to było bardziej dla mojej głowy, żeby wyobraźnia trochę potrenowała i by było mi łatwiej przy tworzeniu. Pomoc naukową znalazłam na kanale YouTube, Bradwynn Jones, i wideo też podrzucę gdzieś tam poniżej. Robotę zaczęłam od narysowania koła, które podzieliłam na trzy części, według tego jak podpowiadają części twarzy, że tak to ujmę. Pierwsza wyznacza czoło, druga umiejscowienie brwi, a trzecia nosa. Dorysowałam czwartą kreskę pod tymi trzema, w takiej samej odległości, jak tamte były od siebie i ta będzie wyznaczać miejsce brody.



Między drugą a trzecią linią, czyli po środku, rysowałam kanciasty nos. Zawsze rysując mam ten problem, żeby najpierw narysować kanciasty zarys nosa, czy oczu, ust i uszu. Ja od razu chce wszystko rysować tak jak jest na zdjęciu. A jak rysowałam inne takie ćwiczeniowe rysunki krok po kroku i najpierw rysowałam wszystko kanciaste, to zauważyłam, że potem lepiej mi było narysować taki nos. Trza mi nas tym popracować chyba.


Po jednej stronie są linie, a po drugiej stronie narysowałam koło, które jest bokiem głowy. Drugą linię ukształtowałam jakoby to była brew, to też zaznacza kant twarzy. A koło podzieliłam krzyżykiem, którego linie są odzwierciedleniem tego jak głowa jest ustawiona. Chyba ta pozioma najbardziej pokazuje nachylenie głowy. 



Na podstawie tego co miałam na kartce, narysowałam żuchwę. Jej linia po prawej stronie kartki zaczyna się od tej drugiej linii co dzieliła koło, i kończy na tej ostatniej. Druga linia żuchwy również zaczyna się na poziomie drugiej linii na kole, ale bardziej konkretnie od poziomej kreski tego krzyżyka w kole. Idzie w dół ku końcowi tego koła, tak w kąt z tą pionową kreską, a za tą trzecią linią, która jest też końcem koła narysowanego na początku, linia żuchwy się zagina i leci do brody.


Na tym co już miałam zaczęłam budować twarz. Pod nosem narysowałam łuk kupidyna. Pod spodem przy tej samej linii pionowej przedzielająca dwie połówki twarzy narysowałam kreseczkę szyi, no z racji perspektywy w jakiej była no i zarys koszulki. Na tej drugiej linii, co przedzielała koło, narysowałam brwi, a pod nimi oczy. I powieki nie są zamknięte, tylko tak głowa jest pochylona, to też rozjaśniło mi rysowanie twarzy z takiej perspektywy. No i zarys włosów też się pojawił.


W kanciasty zarys żuchwy wpisałam żuchwę, narysowałam również usta, czy policzek. Niektóre zbędne kreski wytarłam, w jednej części tego podzielonego krzyżykiem kółka narysowałam ucho. Tam było wyznaczone miejsce dla niego. Trochę poprawiłam też zarys koszulki/bluzki, niby to tylko szkic, ale mnie to gryzie takie coś i musiałam poprawić, plus poprawić nie zaszkodzi.



Znowu parę kresek wytarłam i narysowałam linie włosów przy czole, no i potem jakiś zarys włosów. A na końcu wszystkie techniczne kreski, które były już nie potrzebne, zostały wytarte i została twarz.




How to Draw Faces Looking Down || Loomis Method Monday Ep 3



No i w końcu przyszedł czas na pierwszy szkic ku mojemu rysunkowi. Te pierwsze szkice są jak zwykle brzydkie. Ale trzeba od czegoś zacząć i przy pierwszym szkicu moja głowa próbowała przelać wszystko co wie w połączeniu ze zdjęciem referencyjnym na kartkę. Widziałam, że idzie to w złą stronę więc nawet nie kontynuowałam.


Na drugim brzydkim szkicu pojawiła się cała twarz, wprawdzie wszystko jest krzywe, nieproporcjonalne i niepoprawne. Nie ma o czym mówić przy tym 😆.


Wszystko wyżej to początek czerwca, a do rysowania wróciłam... w październiku. Kolejny szkic to już coś więcej. Więcej szkicu, więcej kresek, więcej krzywości i więcej brzydoty. Mimo, iż ten szkic również jest mocno niepoprawny, to luźno zahacza o zarys tego co chciałam narysować. Wspomniałam wcześniej, że zamiast na początku rysować wszystko uproszczone, kanciaste, to ja od razu chce rysować tak jak jest na zdjęciu, i wychodzi to tak, jak te oczy na poniższym szkicu. Mimo wszystko, to było już coś nad czym można było pracować.


Stwierdziłam, że będę pracować na tym poprzednim szkicu i zobaczę co z tego wyjdzie. Przekalkowałam go i zaczęłam jako tako poprawiać... wszystko. Mimo, iż to nie wyglądało, widziałam w tym nutkę potencjału. Nadal to wszystko jest niekształtne i niepoprawne. To jest etap trust the process. 


Znowu miałam przerwę od tego i wróciłam z początku listopada. Ten poprzedni szkic też przekalkowałam i tak samo starałam się poprawić. Można powiedzieć, że do tej pory to było rysowane od nowa z tym, że miało się trochę taką podpowiedź i wiedziało się mniej więcej czego nie robić. Ja też każdemu szkicowi robiłam zdjęcie, głównie telefonem, bo łatwo mi było szybko przerzucić na Dysk Google i porównać z referencją na monitorze komputera. Na bieżąco wyświetlałam szkice i referencje koło siebie i patrzeć to na jedno, to na drugie, co trzeba poprawić, w którą stronę iść, a w którą nie. I ku mojemu niespodziewaniu, wyszło to poniżej. Zdjęcie zaraz po wykonaniu i zdjęcie lepszej jakości zrobione później.



Po poprzednim szkicu przyszło mi do głowy, że jednak coś niecoś potrafię. Chwilę to trwało, ale doszłam powoli do celu. Choć w sumie nie do końca, bo mając już ten zarys twarzy, najbliższy do zdjęcia referencyjnego trzeba było popracować nad szczegółami. Pierwsze co trzeba było poprawić, to policzek po prawej stronie kartki, ten bardziej schowany. Musiałam go schować jeszcze bardziej. Wydawało mi się to ważnym aspektem, bo od tego zależały włosy, oko, czy usta. Co też z resztą poprawiałam. Skoro zmieniłam lekko policzek, to i włosy delikatnie trzeba było zmienić. Usta trzeba było powiększyć. Odrobinę poprawiłam nos, choć to nie koniec z nim. Ucho też trzeba mi było powiększyć. Drobne zmiany zrobiłam z brodą, włosami pod nią na szyi, czy naszyjnikiem, Pozostałymi rzeczami bardzo się nie zajmowałam, bo uznałam, że są w miarę okay, a nad tą twarzą jednak trzeba było trochę posiedzieć. Zdjęcia to ponownie jedno zaraz po skończeniu, a drugie takie trochę lepsze. 



Kolejna kartka, kolejna kalka i kolejne poprawki. Ponownie małe poprawki oczu, brwi, ust, nosa, czy ucha. Próbowałam ulepszyć włosy oraz brodę. Poświęciłam też chwilę nad naszyjnikami. Przy ustach nie wiem dokładnie w którym momencie, próbowałam je narysować tak, jak są naturalnie, no bo one są obrysowane pomadką, ale w pewnym momencie stuknęłam się w głowę narysowałam je tak, jak są obrysowane, bo przecież miał być to prosty rysunek. Z dokładnym rysowaniem ust będę męczyć się przy portretach. Pierwsze zdjęcie zrobiłam, bo myślałam, że już nic nie będę robić. Jednak potem jeszcze dłubałam i widać to na tym lepszym zdjęciu.



Ostatni szkic. Poprawki dotyczyły tych samych rzeczy. Starałam się, aby linie były w miarę cienkie, były pojedyncze, żeby było jak najczyściej na kartce. Zajęłam się na koniec naszyjnikiem, czy włosami koło szyi, bo tam drobne poprawki trzeba było zastosować. A i ucho ulepszyłam. Po przyglądaniu się na ten szkic i zdjęcie referencyjne, stwierdziłam, że nic więcej nie zdziałam i zostawiłam to tak.


Ostatni szkic przekalkowałam do miejsca docelowego, czyli do szkicownika. Nie poprawiałam już tego ołówkiem, tylko od razu jechałam cienkopisami po tych kalkowych liniach.


Robotę cienkopisem zaczęłam od obrysowania wszystkiego. Wybrałam najcieniej piszący cienkopis i obrysowałam kontury, narysowałam brwi oraz włosy przy przedziałku, wypełniłam te cienkie elementy, jak rzemyk, czy eyeliner. Zaczynając nie wiedziałam co i jak zrobię z niektórymi rzeczami, więc takie obrysowanie na początek było w sam raz. 


Chciałam, żeby ten rysunek był prosty, ale też chciałam, żeby były takie elementy, jak odbicie światła. I nie wiedziałam, czy zostawię po prostu białą plamę, albo zamarzę całość i zrobię refleksy czymś białym, albo pójdę w to, co efekty widać na rysunku i zobaczę co się stanie, w razie co miałam to zamalować kompletnie czarnym i wykorzystać tą opcję, że zrobię refleksy czymś białym. Jak widać wyszło całkiem spoko, co mnie cieszy, bo widać strukturę cienkopisa i nie jest to takie płaskie, jak niektóre efekty grafiki komputerowej. Jeden z naszyjników, ten czarny pasek, nie wiedziałam co z nim zrobić, nie chciałam, żeby był cały czarny, chciałam żeby coś tam w sobie miał, a nie, był czarna plamą. I znowu złapałam się na ty, że myślałam nad tym rysunkiem realistycznie. Ponownie stuknęłam się w głowę, że nie muszę robić tutaj niczego dokładnie jak jest na zdjęciu, że miało być prosto i że mogę sobie zrobić co chcę, więc zrobiłam tak, by było widać szwy. A ten wisiorek chciałam zrobić tak jakby 3D, w sensie na zdjęciu widać jego grubość, więc zrobiłam takie pogrubione linie pod spodem, odpowiednio pod jakim kątem ten wisiorek był. Jak się popatrzy na referencje, to wiadomo o co chodzi. Cienie twarzy, czy cienie do powiek zrobiłam ołówkiem, oczy też. No i usta... Nie podoba mi się, jak to zrobiłam. Wyglądają, jakby dolna warga była większa od górnej, a jest odwrotnie. Próbowałam różnych rozwiązań na tych ustach, ale nic nie wyglądało dobrze i narobiłam tylko warstw, że kartka już nic nie chciała przyjmować. Zrobiłam jak zrobiłam i tak zostawiłam. Po czasie mnie olśniło, że gdybym zrobiła odwrotnie, to by o wiele lepiej to wyglądało, gdyby ten biały był przy granicy warg, ale na górnej. Ja mam tak, że jak kończę rysunek, to już po czasie w nim nic nie robię. Jak uznałam, że koniec, rysunek skończony, to już nic nie poprawiam. Też po czasie zobaczyłam kilka rzeczy, co mogłabym poprawić. Ważne, że je zobaczyłam. 


Czy twarz, którą narysowałam, jest podobna do referencji? Nie wiem, ja to rysowałam i jakieś podobieństwo widzę, choć to nie jest jednoznaczne. Rysując z tego zdjęcia referencyjnego właściwie nie zależało mi na podobieństwie, po prostu podobało mi się zdjęcie, jego klimat i jak nie będzie podobieństwa, to będzie po prostu jakaś dziewczyna. Podeszłam do tego tak, że lekko powątpiewałam iż będzie jakiekolwiek podobieństwo, ale gdyby wyszło, to bym się nie obraziła.


Narysowanie tego rysunku tknęło we mnie coś takiego, że uświadomiłam sobie, iż kiedyś rysowałam więcej. Niby to rysowanie jest koło mnie, ale rysuje w bardzo dużych odstępach czasu. I trochę zatęskniłam za większą częstotliwością rysowania. Potem miałam tyle różnych rozkmin, przeróżnych i przy nich wpadł mi pomysł na rysunki. Jest w kolejce jeszcze jeden, ten drugi, do szkicownika co planowałam w zeszłym roku, więc najpierw trzeba będzie się nim zająć. Będę musiała się zebrać. Zmobilizowałam się do robienia ćwiczeń jak na WFie i wytrzymałam trzy tygodnie, to może i z rysowaniem uda mi się to damo uczynić 😅. 





Na koniec ciekawostka, co stało się z ostatnim szkicem. Otóż wykożystałam go do sprawdzania przyborów, co jak zrobić, co robić, a czego nie robić, tak żeby nic nie spartolić w rysunku. To by było na tyle.

Adieu.