czwartek, 23 lutego 2023

Moje pierwsze zamówienie na rysunek. | Portret w kolorze.

Tym rysunkiem cofamy się do roku 2021.

Pewnego razu, na jakimś rodzinnym spotkaniu, ciotka spytała mnie, czy narysuję dla niej rysunek, który ma być prezentem. Na co jej odpowiedziałam, że mogę spróbować, ale niczego nie obiecuję (taka jest moja pewność siebie w tym co robię). Małym haczykiem było to, że miałam to zrobić kredkami. Na koncie miałam tylko te dwa portrety, które są poniżej. 


No moje doświadczenie z kredkami nie jest długie, a szczególnie z portretami. Do tej pory byłam bardziej ołówkowcem. Ale przyjęłam wyzwanie. Szczególnie, że ciotce bardzo zależało na portrecie w kolorze, a jej jak na czymś zależy, to łatwo nie odpuści. Ona jest typem człowieka, że jak czegoś chce, to do tego dąży. Z jednej strony to dobrze, a z drugiej trochę stresujące dla mnie. Dobrze, bo zrobiłam coś, czego bym przez długi czas nie zrobiła, czyli narysowałam coś kredkami, i to w dodatku portret. Natomiast stresujące, bo mało rysowałam kredkami, a dodatkowo miałam narysować osoby, które znam, czyli brata ciotecznego i jego dziewczynę. No delikatna presja była, żeby to jakoś wyszło. Mając z tyłu głowy, że mam narysować portret, znanych mi osób, kredkami, oraz to, żeby te osoby wyszły podobne do siebie, trzeba było od czegoś zacząć. 


Szkic
W ostatnim rysunkowym wpisie robienie szkiców było całkiem szybkie. To dla równowagi tutaj nie było. Musiałam umieścić dwie osoby, na jednej kartce. W teorii rysowałam już dwoje ludzi na jednej kartce, ale tamten rysunek wymaga poprawy, skończenia i był robiony ołówkiem. Pierwsze szkice były luźne. Trzeba mi było odpowiednio wykadrować portretowane osoby, dobrać odpowiednią wielkość ich głów oraz odpowiedni ich kąt no i jeszcze trzeba było pamiętać o perspektywie i ramce wokół. Pierwszy szkic powiedział, że głowy powinny być niżej. Drugi, że głowa dziewczyny jest za duża i pod złym kątem. A trzeci, że głowa dziewczyny znowu była za duża, więc nawet nie rysowałam chłopaka. 


Ogólnie chłopak nie był tak kłopotliwy, jak dziewczyna. On już na pierwszym szkicu delikatnie był podobny. Możliwe, że to dlatego, że jest na wprost, a dziewczyna jest bokiem i w dodatku na pierwszym planie. W rysowaniu chłopaka był też jeden haczyk, musiałam go wyjąć zza dziewczyny, bo na zdjęciu referencyjnym miał prawie połowę twarzy za głową dziewczyny, a ciotka chciała całą jego twarz. Dlatego musiałam do mojego zdjęcia referencyjnego poszukać dodatkowych zdjęć referencyjnych. Dobrze, że istnieje coś takiego jak Facebook. Jednak za tym kryło się coś jeszcze, z czym musiałam się zmierzyć... ze SŁABĄ JAKOŚCIĄ ZDJĘĆ.


Ileż ja musiałam się wpatrywać, nadwyrężać oczy, że aż jak teraz sobie o tym przypomniałam, to ból powrócił. Musiałam walczyć z pikselozą i z tym co działo się na kartce. Ile czasu musiałam poświęcić na męczenie oczu w te słabe zdjęcia, który mogłam poświęcić bardziej na rysowanie i jeszcze musiałam rzeźbić twarz chłopaka. Musiałam mu dorysować czoło, oko i krawędź twarzy, co mogło pójść nie tak?

[Tu zdjęcia mogą się powtarzać, bo robiłam i telefonem i aparatem, a idę po kolei z folderami]



Z każdym szkicem wchodziłam w coraz głębsze szczegóły. Choć byłam zaskoczona, że cokolwiek wychodzi i że mimo surowej wersji szkicu i braku szczegółów osoby były do siebie podobne. Na poniższym szkicu do ust dodałam im uśmiech, dziewczynie poprawiłam nos, a chłopakowi czoło. Oboje dostali wyłupiaste oczy, zarys włosów, czy ubrań. Potem ten szkic przekalkowałam.


Im dalej w las, tym więcej drzew. Z każdym szkicem zauważałam coraz więcej szczegółów do poprawy. Gdy wysyłałam zdjęcia z update'ami ciotce, która chciała być na bieżąco, to stwierdziła, że od pewnego momentu te szkice wyglądają tak samo. Natomiast ja poprawiłam dziewczynie oko, chłopakowi usta i obojgu linię włosów. Pozbyłam się też kresek konstrukcyjnych, kółek i innych takich, na których budowałam twarze. 


Kolejna kalka i kolejne poprawki. Ponownie jemu i jej poprawiłam oczy i usta. Mimo tych poprawek, no to to jeszcze nie koniec. Ogółem, to ja rozumiem moją ciotkę, co twierdziła, że wszystkie szkice wyglądają tak samo, no bo ja się zajmowałam naprawdę drobnymi rzeczami. Teraz, jak to piszę, to muszę porównywać zdjęcia tych szkiców, żeby pamięć odświeżyć i jakie zmiany zaszły. A w momencie rysowania to pamiętam, że ja widziałam te różnice w tych szkicach.


Pamiętam, że było mnóstwo poprawek. I jak z początku dziewczyna zajmowała mi czas przy szkicowaniu, to potem jak musiałam dorobić twarz chłopakowi, to też chwilę mi się zeszło. Musiałam męczyć się z czołem, bo albo szło za bardzo w kierunku prawego rogu kartki, albo linia była za prosta i jeszcze musiałam kalkulować co powinno być widać, a co nie zza tej głowy dziewczyny. Wyobraźnia musiała działać. Niektóre rzeczy nabrałyby kształtu przy nadaniu koloru, więc trzeba mi było zostawić niektóre rzeczy, żeby przy nich nie grzebać, bo poprawiając je bym sobie zaszkodziła. A poniższy szkic był ostatnim.



Kolor
Po tylu szkicach przyszedł czas na najważniejsze, i najtrudniejsze, czyli kolor. Wyjęłam swój nieużywany zestaw kredek Polycolor, 72 kolorów od KOH-I-NOOR, bo 24 kolory mogły nie wystarczyć. I zaczęłam rozkminiać jakie kolory, które do skóry, bo wiadomo skóra nie jest tylko beżowa, które kolory do włosów, bo włosy nie są w jednym odcieniu, miejscami jest mniej cienia, a miejscami więcej cienia, plus na zdjęciu referencyjnym ta para miała za sobą światło. Na małej karteczce obok robiłam sobie swatche i porównywałam kolory z referencją, który z nich będzie pasować najbardziej. Pierwsze na rozgrzewkę poło ucho. To ucho było właściwie eksperymentem, czy dobrze robię, tak jak było to w mojej głowie, czy moja wyobraźnia dobrze mi mówi, co mam robić. Potem wzięłam się za włosy. Nałożyłam kolory, starałam się wyblendować te odcienie i to miała być taka podkładka do dalszych poczynań, czyli do wyrysowania włosów, zrobić włosową teksturę. 


Po włosach wzięłam się za skórę. I przy niej to jakbym miała dwie lewe ręce. Nie wiedziałam od czego zacząć. Robiłam wszystko powoli i ostrożnie. Poza tym, że zdjęcie nie najlepszej jakości, no to trochę tam za dużo kredki nałożyłam, dużo też tam wycierałam gumką i poprawiałam, więc to też było eksperymentowanie.




Rezultat
No i, co tu dużo mówić, zajebałam się w robocie. Chciałam zdążyć na czas, nie spierdzielić niczego i tak się wciągnęłam w robotę, że o robieniu zdjęć to nawet nie myślałam. Okazało się, że całe rysowanie twarzy chłopaka, to był eksperyment i pod koniec jej robienia zaczynałam ogarniać jak robić, co robić, jak nakładać kolor, jak je mieszać i blendować. Niestety na jego twarzy jest trochę za dużo czerwonego i zdjęcie to jeszcze wybija, bo próbowałam trochę go zgasić białą kredką, albo tą w kolorze skóry. Dlaczego zdjęcia wybijają te złe rzeczy? U dziewczyny były trochę inne odcienie na twarzy, ale zmieniłam aby kredki, a dalej wiedziałam co robić. Z jej włosami też była zabawa. Z początku się gubiłam, gdy zaznaczałam sobie, gdzie jaki kolor powinien być. Mimo, że głównym celem było zaznaczyć te najciemniejsze miejsca, bo potem idzie już łatwiej. Tak jak robiłam to u chłopaka, najpierw zrobiłam kolor, a potem teksturę włosów. Na zdjęciu to tak średnio widać. W ogóle, to na żywo ten rysunek wygląda trochę lepiej, bo ta tekstura włosa jest widoczna, te warstwy kredek tak się nie wybijają i ten czerwony nie jest taki mocny. Już nie raz przekonałam się, że rysując można wszystko, na przykład wysunąć kogoś zza czyjejś głowy, więc wykorzystałam tę moc również przy kurtce i koszulce chłopaka. Przy kurtce nie narysowałam zamka, a przy koszulce wzorów, jakie na niej były. To była po pierwsze, oszczędność czasu, a po drugie, nie chciałoby mi się tego robić, więc oszczędność czasu mnie uratowała. Tam gdzie jest dużo czarnego, to pomogłam sobie markerem, bo kredka szybko by zeszła. Ale i marker postanowił się powoli wyczerpać i ratowałam się ciemno niebieską kredką, żeby pod odpowiednim kątem imitowało to niebo delikatnie oświetlone w nocy.


Portret wyszedł mi całkiem spoko, jak na moje małe konto portretów kredkami. Wiadomo, że są niedoskonałości i tak dalej, ale ja nie spodziewałam się w ogóle, że wyjdzie tak jak to wyszło. Po tym dłuższym czasie, gdy patrzę na ten rysunek, to para wyszła całkiem podobnie i teraz widzę bardziej to podobieństwo. Ja jestem krytyczna do wszystkiego co robię, więc się tym nie zachwycałam jakoś mocno. Zadowolona byłam, że całkiem całkiem wyszło, nie spierdzieliłam i że skończyłam na czas. Ale gdy pokazywałam, i w ogóle oddawałam go ciotce, to ona tak podziwiała, tak wzdychała, tak się wpatrywała i nawet porównywała ze zdjęciem. Przy tym siostra cioteczna była i też jej się podobało. Za niedługo dostałam wiadomość, że ten dla którego był ten rysunek jako prezent, jak i jego brat, to chłop w szoku był. Fajnie było to uczucie, jak ktoś widzi coś w tej twojej robocie. I tak zakończyłam 2021 rok. 




wtorek, 21 lutego 2023

"Teen Wolf: The Movie" | Laurka dla fanów serialu.

Pięć lat temu włączyłam sobie serial, "Teen Wolf", żeby leciało coś w tle. I tak niechcący znalazłam swój ulubiony serial.

Ale o serialu kiedy indziej, kiedyś na pewno pojawi się elaborat tutaj na ten temat, który będzie powstawał tak długo, jak wpis o książkach Jamesa Dashnera.

Znam się z serialem te pięć lat, nawet nie wiem kiedy to zleciało, ale wiem, że są osoby znające go o wiele dłużej, na przykład od jego początku (no logiczne, serial miał swoją premierę w 2011 roku), więc można powiedzieć, że jestem takim świeższym fanem. Jednak wystarczył ten jeden, pierwszy raz, gdy obejrzałam go, aby wsiąknąć w jego świat, w jego treści. Serial skończył się na szóstym sezonie ze stoma odcinkami. Jakiś czas temu, pod koniec 2020 roku fani zrobili akcję, żeby serial powrócił i na przykład pisali komentarze pod postami na profilach na portalach społecznościowych, żeby "bring teen wolf back", co z resztą mi się średnio podobało, o czym też pisałam. No i prawie rok później został ogłoszony film. Czy ta akcja fanów pomogła w tym? Nie wiem, ale wystarczyło to ogłoszenie, by zawrzało. Za niedługo ponownie zawrzało, gdy okazała się, że filmie nie będzie brał udziału, między innymi, odtwórca jednej z ważniejszych ról, Dylan O'Brien, wcielający się w Stilesa. Ludzie byli z tego powodu oburzeni. Mi też się to z początku nie podobało (już prawie pisałam wpis, jaka ja oburzona), ale jak ta informacja usiadła w głowie, to doszłam do wniosku, że w sumie to jest wytłumaczalne, jest to do zrozumienia, bo postać Stilesa miała skończony wątek w serialu tak, że można go zostawić w spokoju. No smutno, ale cóż. O'Brien w wywiadach podczas promocji któregoś z filmu, w którym grał, powiedział, że propozycja przyszła niespodziewanie i że prace nad tym filmem kolidowały z jego kalendarzem. To też jest zrozumiałe, bo właściwie, ten film wyszedł tak spontanicznie i teoretycznie każdy z aktorów mógł mieć zajęty grafik. Potem były jakieś afery wśród fanów, czasem walczyli nawet między sobą i to o nic, ale ja tylko spojrzałam może kątem oka i się dalej nie zagłębiałam, bo czasem to były takie pierdoły, że szkoda czasu było marnować. 

Ja tym filmem się trochę stresowałam, bo tak samo, jak mogło wyjść coś fajnego, to tak samo mogła wyjść kompletna klapa. A po szóstym sezonie, a dokładniej po jego drugiej części, to miałam obawy, bo mi się nie podobała, no niestety ten fragment serialu nie przypadł mi. No, poza ostatnim odcinkiem. Bałam się, że film zrobią na siłę, że zrobią cokolwiek, by ci fani co tak krzyczeli coś mieli i się odczepili, no i ogólnie, że zrobią jakieś gówno i zniszczą renomę serialu. Sobie pomyślałam "kurwa, jak oni mi zrobią coś takiego, jak druga połowa szóstego sezonu, albo nawet coś gorszego, to będę zawiedziona". Gdy nadchodziła premiera filmu, zaczęły pojawiać się materiały promocyjne, dzięki którym hype sam rósł, co mi się nie podobało, bo te materiały na mnie działały, tego hype'u trochę łapałam, czego nie chciałam, no bo miałam te swoje przeczucia co do filmu, i w razie czego, nie chciałam się bardzo rozczarować. W dzień premiery miałam takiego stresa przed oglądaniowego. Zaczęły się pojawiać dobre opinie, co się nawet zdziwiłam. Postanowiłam jednak poczekać, żeby chociaż ten stres przed oglądaniowy mi minął. Poczekałam dwa dni, żeby emocje opadły i w sobotni wieczór sobie "Teen Wolf: The Movie" obejrzałam.



Po wciśnięciu przycisku play, i gdy zaczęły pojawiać się pierwsze ujęcia, to złapała mnie taka ekscytacja, zmieszana z ciekawością, co zobaczę. Początkowe sceny przedstawiały bohaterów, a właściwie przypominały widzowi, bo większość fani znali. Bardzo fajnie było zobaczyć postacie po latach, co one robią, jako dorośli ludzi, czy w jakim miejscu były te starsze postacie, co nie były nastolatkami. Również fajnie było poznać dwie nowe postacie, choć może to za dużo powiedziane, syna Dereka, Eli'ego, oraz kitsune Hikari. Pokazany też został zalążek problemu, który będzie w filmie.

Scott MaCall zaczyna mieć zwidy i widzi swoją pierwszą miłość, Allison, która nie żyje. Przychodzi do niego jej ojciec, Chris Argent i opowiada czego doświadczył w ostatnim czasie. Obaj wymieniają się informacjami, łączą fakty i postanawiają sprawdzić pewne dziwne okoliczności. Ich kierunek to Beacon Hills. Tam Scott udaje się w miejsce, gdzie Allison zginęła. Zjawia się też Lydia, na jego prośbę, by mu pomóc. Potem to, czego się dowiedzieli, wskazuje na to, że muszą odnaleźć Nemeton. W tym pomaga im Malia i, niechcący, Eli. Po jego odnalezieniu dzieją się supernaturalne rzeczy, po których pojawiła się Allison. Ku zdziwieniu, jej powrót został całkiem sensownie wytłumaczony. Nie będę tu nic zdradzać co i jak, bo i tak wszystko działo się szybko, a fajnie się oglądało, jak oni do wszystkiego dochodzili. Bałam się, że Allison weźmie się znikąd, ni z gruchy, ni z pietruchy i ogólnie twórcy wymyślą jakieś niestworzone rzeczy, żeby aby ta postać powróciła. Więc jeden z niepokoi mogłam pożegnać. 

Allison wróciła, wszyscy w szoku, ale ona nic nie pamięta. Natomiast kojarzy, że poluje na wilkołaki i właśnie jednego z nich, Dereka Hale'a, chce zabić. Ten, kto oglądał serial, to wie do którego sezonu jest to nawiązanie, oraz w jakim miejscu była ta postać. Plus, była ona kuszona przez starego znajomego z trzeciego sezonu, czyli Nogitsune. Scott i Malia lecą na pomoc Hale'owi, i to samo zrobił Liam ze swoją dziewczyną Hikari. W międzyczasie policja sprawdza kolejne podpalenie, z serii podpaleń i pojawiają się Oni. 



Lydia, Jackson, Liam i Hikari sprawdzają ciało zamordowanego policjanta na komendzie, a w trakcie rozmyślania dochodzą do wniosku, że wszystko co się dzieje (Allison, podpalenia, ten martwy policjant...) jest ze sobą połączone. Scott ratuje syna Dereka przed Allison, bo Eli mimo, że jest wilkołakiem, to mu nie działa szybkie wracanie do zdrowia, a ma uszkodzoną nogę. Jak już McCall pomógł chłopakowi, to go wygania do domu, a sam bierze na siebie Allison, bo chce spróbować do niej dotrzeć, by ta sobie przypominała, właściwie całe życie.

No i tak, Scott i Allison sobie rozmawiają, jego mama Melissa, jej tata Chris, czy Peter Hale próbują pomóc, Lydia razem z Jacksonem i Malią prowadzą śledztwo, a Nogitsune i Oni sobie grasuję i polują. Wkrótce sprawy się wyjaśniają, Allison się polepsza, wszyscy stają do walki i zły zostaje załatwiony, co wymagało poświęcenia.



Fabuła była prosta. Z początku mi to przeszkadzało, ale z drugiej strony pomyślałam sobie, że jakby wymyśleli coś głupiego, bez sensu, to w sumie dobrze, że nie jest jakaś wymyślna. Z uwagi na referencję z serialu, to fani będą dokładnie wiedzieć o co chodzi. Wiele razy odczuwałam, że wiedza z serialu się przydaje. Swoją drogą, poza supernaturalną wiedzą, jest wiele smaczków z serialu, co dla mnie, fana, było fajnym akcentem i w zależności co to było, to w głowie miałam "o, to było w tym, czy tamtym odcinku" i sobie przypominałam okoliczności. Był też aspekt zagadki, nad którą główkowała między innymi Lydia. Nie było to coś obszernego, skomplikowanego, niesamowitego, było to raczej małe odniesienie, że w serialu też bawili się w detektywów (tylko trochę lepiej 😛). W ogóle w wątku Lydii znalazło się miejsce, by wspomnieć o Stilesie, z racji tego, że koniec pierwszej połowy szóstego sezonu sugeruje, że te dwie postacie są razem. Sugeruje, bo tak naprawdę ten związek nie był pokazany. Ja się ucieszyłam, że Stiles został wspomniany, chociaż taka cząstka tej postaci była w filmie.

Przez cały film przewijało się mnóstwo postaci, powiedziałabym, że za dużo. Jedynie dobrze, że każda z nich miała swoje miejsce i właściwie większość była drugoplanowa. Choć szkoda, że niektóre postacie nie miały trochę większej roli, jak na przykład Liam, jako że jest betą Scotta (wiadomo, kto oglądał serial, wie o co chodzi), mógł częściej pojawić się na ekranie. Albo Hikari, która jest nową postacią i wiemy tylko to, że jest kitsune oraz dziewczyną Liama. Trochę mam wrażenie, że ona została wprowadzona do filmu tylko po to, bo fabuła tego potrzebowała, a konkretnie wątek antagonisty. Szczególnie, że drugiej nowej postaci, jaką jest Eli, poświęcono więcej czasu i można było go poznać jako tako. W ogóle co do ilości tych postaci, to również mam wrażenie, że niektóre są, bo są, bo były w serialu i fani upominaliby się o tego, czy o tamtego. Film skupił się na postaci Scotta, Allison i Lydii, czyli od tych, od których się zaczęło w serialu, więc tyle dobrze.

Ale jak już jest tyle postaci, to fajnie było je zobaczyć po latach. I do tego jak swobodnie mogą sobie przekląć na przykład. Dobrze też, że pokazali chociaż cząstkę zmartwień wewnętrznych niektórych postaci. Malia nadal ma problem z odczytywaniem swoich uczuć i emocji, Scott jest trochę samotny, a Eli ma problem ze swoją wilkołaczą stroną i relacjami z ojcem. Pod względem zmiany w postaciach, które były w serialu nastolatkami, a w filmie są dorosłymi, no to bardzo nie ma, po prostu są swoimi starszymi wersjami. Choć bardzo mi się spodobały postacie Scotta i Allison w wersji filmowej, że tak to ujmę. Pod koniec serialu Scott czasem mi się nie podobał, a Allison momentami mnie irytowała. No a w filmie tego nie odczuwałam, na szczęście. No i Allison wiadomo, musiała być trochę inaczej zagrana, bo ona nic nie pamięta, za uchem ma Nogitsune, a jak coś jej świta lub sobie coś przypominam to ma mętlik w głowie. Natomiast Scott czy został tak zagrany, czy został tak napisany, czy jedno i drugie, to bardzo przypadło mi do gustu. To trochę mieszanka Scotta z początków serialu, paru cech pozbieranych z różnych momentów serialu i z dorosłymi cechami w filmie.


Podoba mi się, jak ten film został nakręcony, dobrze mi się na niego patrzyło wizualnie. Niektóre sceny zostały dobrze zrealizowane. I fajnie było też zobaczyć świecące się oczy w lepszej jakości. Oczywiście było też trochę słabego CGI, czy małe pomyłki w ujęciach jednej sceny, ale to i tak na tak dość krótki czas kręcenia, jakieś dwa miesiące, i pewnie budżet nie był jakiś wysoki, to całkiem nieźle się postarali. Przed obejrzeniem bałam się, że zrobią coś w stylu efektów wyciągniętych z 2011 roku. Ogółem w moim czarnym scenariuszu stawiałam na to, że zrobią ten film na odwal się i ujęcia będą byle jakie, ale jednak się tak nie stało. Podobnie było z charakteryzacją. W serialu zdarzały się różne kwiatki, że jak jakaś postać była w swojej charakteryzacji, no to zdarzało się mi parsknąć śmiechem na niektórych. W filmie charakteryzacja była całkiem dobra. Nie pokazali też tego na czym mogliby polegnąć, czyli jak te wilkołaki zmieniają się w wilkołaki, chociaż to bardziej w temacie CGI. Nogitsune dobrze wyglądał, Oni też nie najgorzej, choć w ich przypadku najlepiej wyglądali w ciemnej scenerii, bo w jasnych to trochę było widać plastikowość niektórych elementów.

Moje przewidywania co do tego filmu były pół na pół, jednakże miałam trochę więcej tych negatywnych myśli. Różnie to bywa w robieniu na nowo filmów, które już są, robieniu kolejnej części do serii filmów, która istnieje i miała być zakończona, i tak dalej i tak dalej. Na szczęście twórcy nie poszli w tą złą stronę. Robiąc ten film byli ostrożni, nie zrobili jakiejś wymagającej fabuły, tylko wzięli właściwie to co mieli i wykorzystali to na nowo w inny sposób. Dlatego historia nie jest jakaś porywająca, wymagająca i jakaś niesamowita, ale dla fanów (na przykład mi) ona będzie wystarczać, bo dodatkowo ma tą otoczkę z serialu, wspomnień i nostalgii. Twórcy próbowali zrobić trochę straszny klimat, albo dodać dramaturgii, tak jak było w serialu, ale na mnie to nie działało. Ja trochę jestem grupo skórna na emocje, musi być coś naprawdę mocnego. Pomimo to, muszę przyznać, że czasem udało im się zbudować napięcie, szczególnie w pewnej scenie, gdzie Allison polowała na Dereka. Nogitsune i Oni (kurde, po angielsku to o wiele lepiej brzmi) nie straszni, jak w serialu, ale przynajmniej budowali wokół nich klimat. Ogólnie wszystko działo się bardzo szybko, wiadomo, że serial ma na wszystko więcej czasu, no a w filmie to czas jest ograniczony. Jeszcze jakby robili na nowo jakąś historię i nie byłoby tyle postaci, to też inaczej by praca wyglądała. Film ma dużo odniesień do serialu i jak sama nazwa wskazuje oraz jakie było założenie jego powstania, jest on przeznaczony dla jego fanów. Do nowo/starej historii wzięli Nogitsune, dark spirit z trzeciego sezonu. I lepiej nie mogli zwrócić mojej uwagi, gdy do sieci wleciał pierwszy teaser, bo trzeci sezon jest moim ulubionym. Do mojej siostry i kumpeli, które są w temacie serialu, powiedziałam w żartach, że widać, który sezon najlepszy, gdy wszystkie byłyśmy zaznajomione z tym teaserem.


Reżyser pozbierał bardzo dużo postaci, jak pokemony, i wsadził do filmu. Owszem, było ich za dużo, ale jak już były, no to fajnie było ich zobaczyć w wersji "po latach". Wiadomo, że człowiek cieszył się najbardziej z ponownego ujrzenia Scotta, Lydii i Allison, bo oni to wszystko zaczęli. Dobrze też, że głównie na nich się skupiono, a reszta postaci była w tym filmie symbolicznie. Bo jakby pozaczynali jakieś wątki, czy cokolwiek, to mogliby się pogubić, albo po drodze coś spartaczyć i wtedy moja prognoza by się spełniła. Mały smuteczek był, bo z wielkiej czwórki nie było Stilesa, no ale cóż, Dylana przynajmniej można zobaczyć w innych produkcjach i coś tam jeszcze kręci. 

Mimo niedoskonałości podobał mi się ten film. Sam fakt, że nie zburzyli tego, co serial zbudował, to już jest coś. Może historia dużo emocji nie dała, ale ta cała otoczka wokół niego już tak. Powiedziałabym, że jest to lużny film, taka laurka dla fanów. Jednakże jest też szansa, ze komuś się nie spodoba, nawet największemu fanowi serialu. Ja ten film potraktowałam lekko, w sensie, że jest to lekki film na wieczór. Obsada w wywiadach była pozytywnie nastawiona, gdyby miało powstać coś jeszcze w świecie Teen Wolfa. Gdyby miał powstać samodzielny film, nie oparty na serialu, byłabym za tym. Tylko musieliby nad nową nazwą pomyśleć, bo teen wolf już nie jest teen 😛.