Dziś Amerykanie, z 50 milionami sprzedanych płyt w CV, mają status gigantów rocka. Co więcej, oni jako jedyni spośród licznych gwiazd nu metalu (gatunek, który robił furorę na przełomie wieków: agresywne, wywodzące się z grunge'u i heavy metalu riffy zderzone z rapem) z powodzeniem odkleili tę łatkę i bez uszczerbku na popularności kontynuują karierę niezależnie od zmierzchu mody na neometalową twórczość.
Nic nie wskazywało na to, że zespół tak mocno zapisze się na kartach historii muzyki rozrywkowej.
Powiedzieć, że początki były niełatwe, to nic nie powiedzieć. Muzycy przez trzy lata odbijali się od zamkniętych drzwi.
Legenda głosi, że było to tak: w połowie lat 90. w Kalifornii trzy muzyczne subkultury walczyły o wpływy. Hiphopowcy, hardrockowcy i metalowcy. Kiedy hiphopowy Mike Shinoda zakumplował się z rockowym Bradem Delsonem i funkowym Robem Bourdonem, młodzi artyści doszli do wniosku, że można by przecież te wszystkie wpływy połączyć w jedno. Było to o tyle łatwe, że łączyła ich fascynacja grunge'em i Nirvaną (a kogo nie łączyła - chciałoby się dodać).
Shinoda jako mózg całej operacji zajmował się wszystkim po trochu, ale przede wszystkim rapowaniem i produkcją. Delson wziął gitarę, a Bourdon zasiadł za perkusją. Panowie do drużyny dokoptowali jeszcze: DJ-a i grafika (a później reżysera klipów Linkin Park) Joe Hahna, basistę Dave'a Farrella i wokalistę Marka Wakefielda.
Był rok 1996. Tak powstał zespół Xero.
"Himalaje odrzucenia" - w ten sposób pierwsze lata ich wspólnego grania określono w poświęconym Linkin Park dokumencie "Born To Be". Panowie nagrali płytę demo, koncertowali w klubach, ale wszystkie wytwórnie płytowe - od największych po niszowe - odrzucali muzykę Xero (wtedy jeszcze mocno inspirowaną grunge'em).
W związku z brakiem postępów Mark Wakefield odszedł z zespołu. Rozpoczęły się poszukiwania nowego wokalisty.
Grupę już wtedy mocno wspierał Jeff Blue, wiceprezydent wytwórni Zomba. To on zaproponował kandydaturę Chestera Benningtona z Arizony. Shinoda i spółka, gdy usłyszeli, jak Bennington śpiewa (albo nie uciekając w eufemizmy - drze mordę; nikt bowiem nie zdziera gardła tak efektownie jak on), nie wahali się przystać na tę propozycję.
Było to w początkach kariery Linkin Park wykorzystywane przeciwko zespołowi.
"Niektórzy twierdzą, że zostaliśmy stworzeni na wzór boysbandu, że jesteśmy produktem" - zżymał się Mike Shinoda po wydaniu pierwszej płyty.
Na razie jednak jesteśmy przy grupie Xero. Chester dostał od członków formacji nagrania z głosem Wakefielda, by mógł sobie je przyswoić. Nie tylko w mig nauczył się tych piosenek, ale zaczął forsować swoje pomysły, by uczynić kompozycje jeszcze bardziej dynamicznymi. Muzycy ani się obejrzeli, a Bennington, element doklejony, wyrósł na jednego z liderów.
Młodzi artyści uznali, że zespół pod wpływem Chestera zmienił się na tyle, że zasługuje na nową nazwę. Tak powstała grupa... Hybrid Theory (co doskonale oddawało ideę hybrydowego łączenia rapu z metalem i grunge'em).
I znów ściana. Po zarejestrowaniu przez zespół nowego materiału wytwórnie wciąż uważały grupę Shinody ze niewartą uwagi. Formacja miała nawet trzy przesłuchania przed szefami Warnera i za każdym razem byli ostatecznie odrzucani. Jakby tego wszystkiego było mało, okazało się, że nazwa Hybrid Theory jest zastrzeżona. Muzycy znów musieli zmienić nazwę. Chester zaproponował Linkin Park. Z przyczyn banalnych - chciał nawiązać do miejsca, które dobrze znał (Lincoln Park), ponadto brzmienie tych dwóch słów bardzo mu się podobało. Reszta zespołu na Linkin Park bez wielkich kłótni przystała.
Przełom w staraniach o kontrakt płytowy nastąpił dopiero, gdy wspomniany już Jeff Blue sam przeszedł do Warnera i przeforsował swoich ulubieńców. Na stole wylądowała wymarzona umowa. Po trzech bolesnych latach zmagań.
Dalej było już jak w bajce. Debiutancki album "Hybrid Theory", zawierający takie przeboje jak "Crawling", "One Step Closer" czy "In The End", ukazał się jesienią 2000 roku. Do 31 grudnia rozeszło się blisko 5 milionów egzemplarzy. Ale to był dopiero początek szału. W 2001 roku album znalazł 19 milionów nabywców, co uczyniło go najpopularniejszą płytą na świecie.
Wydany w 2003 roku longplay "Meteora" był artystyczną kontynuacją debiutu. To wciąż były złote lata nu metalu. Utwory "Somewhere I Belong", "Numb" czy "Faint" nie tylko robiły furorę na listach przebojów, ale przede wszystkim wywoływały szał ciał i gardeł na koncertach.
Po sukcesie tournee promującego "Meteorę", panowie poczuli pierwsze symptomy zmęczenia, a może nawet wypalenia. Nie mogli do tego dopuścić.
"Jeśli nie zrobimy kroku w tył, wyrządzimy sobie krzywdę" - przestrzegał Mike Shinoda.
Członkowie Linkin Park wzięli więc wolne od zespołu, zajęli się projektami pobocznymi i... weszli w ostry konflikt z Warnerem. O co poszło? Wiadomo o co. Muzycy twierdzili, że ich udział w zyskach z działalności Linkin Park jest zbyt mały. Wytwórnia publicznie oskarżyła grupę o chciwość i niewdzięczność. Po roku konflikt został zażegnany po myśli zespołu. Dostali znacznie korzystniejszą umowę.
Bennington, Shinoda, Delson, Hahn, Bourdon i Farrell widzieli, że nie mogą grać tego, co dotychczas. Album "Minutes To Midnight" z 2007 roku był pierwszym krokiem w kierunku odklejania nu metalu. Do tej operacji zatrudniono samego Ricka Rubina, producenta numer jeden w branży (Red Hot Chili Peppers, Slayer, Johnny Cash, później także Metallica i Adele). Linkin Park ostrożnie popłynęli w stronę melodyjnego, stadionowego rocka, popowych ballad, korzeni hip hopu, wyraźnie słychać było też inspiracje klasycznym punkiem i heavy metalem.
Odklejanie nu metalu kontynuowane było na "A Thousand Suns" (2010 r.), jednak w dużo bardziej radykalnej formie. Tu już się pojawiło dużo elektroniki, co zostało przez fanów i krytyków przyjęte z mieszanymi odczuciami. Muzycy jednak ani myślą zawracać, o czym świadczy singel "Burn It Down", zapowiadający piątą płytę "Living Things". Już po raz trzeci zespół postanowił skorzystać z usług Ricka Rubina.
Fenomen Linkin Park polega na tym, że trwa. Już 12 lat. Podczas gdy np. Papa Roach czy Limp Bizkit, również gwiazdy nu metalu, mogą już powoli zwijać żagle, zespół Benningtona i Shinody nie dość, że wyszedł z ciasnej klatki niemodnego gatunku, to jeszcze utrzymał przy sobie fanów, o czym świadczy sprzedaż ich dwóch ostatnich płyt i popularność tras koncertowych. Finalna myśl nie będzie może superodkrywcza, ale trudno zakwestionować jej słuszność: ciągłe niepowodzenia w pierwszych latach działalności i determinacja, by jednak przezwyciężyć trudności, zahartowały zespół tak bardzo, że nie ma siły, która by ich ze sceny zepchnęła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz