Jeśli trzy lata temu, po wydaniu debiutanckiej płyty, o Edzie Sheeranie ktoś jeszcze nie słyszał, to dzięki singlowi "I See Fire", który znalazł się na soundtracku do filmu "Hobbit" – na pewno się to zmieniło. Mówi się, że jego drugi album, "X", to najbardziej wyczekiwana premiera tego roku. Z pewnością jest to jedna z tych płyt, których w tym roku wysłuchać po prostu trzeba.
Ed Sheeran należy do tych wykonawców, którzy potrafią stworzyć coś prawdziwie magicznego używając tylko swojego wokalu - tak przyjemnego, że spokojnie mógłby pokusić się o płytę a capella. Ma głos prosty, szczery, czysty i… śpiewa najładniej jak umie – tym w sumie banalnym stwierdzeniem można by podsumować "X". Zaskakujące jest przy tym, z jaką łatwością Sheeran lawiruje między rozmaitymi stylistykami. Zaczyna minimalistycznie – folkowo i akustycznie, by momentalnie wskoczyć w funkujące klimaty, w których nie boi się sięgać po falset. Ociera się o r&b, czy piosenkowe reggae jakby w stylu Matisyahu. Nawet rapuje w klimacie budzącym skojarzenia z pierwszymi płytami The Streets. Słowem, dzieje się w tej muzyce naprawdę sporo – właściwie każdy utwór jest inny. Ale Sheeran potrafi spoić je jakąś wyraźną, choć trudną do zdefiniowania nicią – głosem, stylem kompozycji, uczuciowością? Na Zachodzie powiedzielibyśmy "swoim flow".
Równie dobrze odnajduje się w utworach o oszczędnej strukturze, jak i formach zdecydowanie bardziej rozbudowanych, wręcz monumentalnych. Większość utworów jest Sheerana, w innych słychać wyraźnie rękę współpracowników (jak w "Sing", w którym nie da się przeoczyć obecności Pharrella Williamsa). Ale cała płyta udowadnia, że Brytyjczyk poza tym, że wie, co zrobić ze swoim głosem, jest też znakomitym kompozytorem. Ma talent do pisania nieskomplikowanych, łatwo wpadających w ucho, ale bogatych treściowo i bynajmniej nie prostackich piosenek.
A zdolność do tworzenia ładnych melodii to cecha dziś wśród sporej ilości kompozytorów zanikająca. Sheeran przywraca wiarę w pop, nawet jeśli ten pop bywa mocno folkowy – w brytyjskim rozumieniu określenia tego gatunku. Stąd ta wyczuwalna lekkość, bo na "X" nie trzeba nic zamiatać pod dywan, nie trzeba ukrywać żadnych niedoborów twórczych pod płaszczykiem produkcyjnych fajerwerków. Tu liczy się tylko muzyka, w swojej najbardziej ortodoksyjnej postaci. Być może wynika to też z faktu, że Ed Sheeran pisze zdecydowanie pod wpływem emocji, a każda z jego piosenek opowiada coś o jego życiu, będąc też przy okazji wyrazem prawd uniwersalnych. Bo każdy z nas może odnaleźć się w tych przejmujących opowieściach - jak "Afire Love" napisanej pod wpływem uczuć towarzyszących śmierci dziadka, ale też w tych znacznie bardziej optymistycznych i afirmujących, jak wspomniany "Sing". Sheeran jest prawdziwym współczesnym bardem.
W którymś z wywiadów artysta przyznał szczerze, że ta płyta to najlepsze, co do tej pory napisał. I słusznie, po co fałszywa skromność, skoro jest się czym chwalić. Nie wiem tylko, czy Ed Sheeran zdaje sobie sprawę z tego jak wielką radość tymi piosenkami sprawia innym. W mój dzień "X" wniósł sporo światła i powiewu świeżości – jestem przekonana, że wniesie też je w dzień każdego, kto po prostu lubi muzykę.
Źródło: Onet.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz