Recenzja: Imagine Dragons- „Smoke + Mirrors”
Imagine Dragons wbiło się na światowy rynek muzyczny przebojem. Dosłownie. Większość poznała ich dzięki megahitowi „Radioactive” z ich debiutanckiej płyty „Night Visions”, a ja zaczęłam swoją przygodę z nimi od prostszego i bardziej popowego „It’s Time”. Do dziś cenię ich za świeżość, którą wnieśli na rynek. Biorąc pod uwagę ich ciągle rosnącą popularność, nie tylko mnie to do nich przyciągnęło.
Otwarcie przyznaję, że „Smoke + Mirrors” było najbardziej przeze mnie wyczekanym albumem tego roku i z niecierpliwością czekałam aż będę mogła podzielić się swoją opinią na jej temat.
Na pierwszy rzut poszedł singiel „I Bet My Life” w znanej już stylistyce amerykańskiego zespołu przypominającą trochę ich poprzednie „On Top Of The World”. Lekka muzyka z refrenem wprawiającym w ruch największych leni. To był strzał w dziesiątkę! Najlepszy sposób na promocje nowej płyty.
Niestety z kolejnymi singlami „Shots” i „Gold” nie było tak kolorowo, ponieważ czułam się nimi zawiedziona. Po parokrotnym przesłuchaniu płyty zdążyłam się już do nich trochę przekonać chociaż dalej nie do końca podoba mi się elektronika jaka została wykorzystana w tle w pierwszej z tych piosenek . Jednak po nowych kawałkach widzę, że zespół coraz bardziej skręca w tym kierunku, więc jeśli chcę ich słuchać muszę się na razie z nią pogodzić.
Oprócz już wspomnianego „I Bet My Life” wśród osiemnastu utworów na wersji deluxe znalazło się parę perełek, w których zakochałam się od pierwszego przesłuchania. Jedną z nich jest lekkie i spokojniejsze od pozostałych „Smoke and Mirrors”, gdzie Dan za każdym razem czaruje mnie swoim głosem. Od pierwszej nuty zauroczył mnie kawałek „Polaroid”, na który większość osób nie zwraca uwagi. Uwielbiam tą muzyczną wyliczankę. Bardzo ciekawym utworem jest „Friction”, którego się tutaj nie spodziewałam. Wydaje mi się szaloną mieszanką jakiś indyjskich rytmów ze stylem Limp Bizkit. Szalenie chaotyczna piosenka, ale idealna do potańczenia. Nie można też zapomnieć o „Warriors”, które jest jednym z najlepszych utworów całej płyty. Prawdziwie hoolywodzki kawałek!
Do bardzo ciekawych należy również „I’m So Sorry”, które w czasie słuchania wprawia mnie w wrażenie lepkości płynących rytmów. Ten kawałek wydaje mi się tak brudny, że nie mogę się pozbyć moich artystycznych wizji na temat ewentualnego teledysku- zespołu taplającego się w smole.
Znajdziemy tu też parę dziwnych kawałków… Niby „Hopeless Opus” nie jest złym kawałkiem, ale nie potrzebnie na jej początku pojawiają się jakieś azjatyckie rytmy. Może to ukłon stronę fanów z tamtych rejonów? W końcu Chiny to najliczniejszy naród świata, co daje murowaną platynę.
Ile razy nie przesłuchałabym „Trouble” to jest to piosenka, której refren kojarzy mi się z twórczością The Killers. Niestety wiem, że nie tylko ja mam takie odczucie odnośnie tego kawałka.
Mam też problem z „The Unknown” i nieodpartym wrażeniem, że amerykański zespół postanowił wspierać światową ornitologię zatrudniając skrzeczącą papugę. Jestem bardzo ciekawa jak wykonanie tego będzie wyglądało na koncertach i jak z tym będzie się czuła Ara.
Znalazło się też parę kawałków, które totalnie do mnie nie przemawiają. Jest wśród nich „Summer”, „Thief” czy „The Fall”. Nie zachwyciły i nie przekonały po kolejnych podejściach.
Ci, którzy przesłuchali tylko podstawową wersję wydawnictwa powinni pokusić się również o dosłuchanie pięciu utworów więcej z wersji deluxe dla „Second Chances”, „Release” i „Warriors”. Może nie są na poziomie Grammy, ale to parę kawałków, których całkiem dobrze się słucha.
Na tej płycie znajdziemy praktycznie wszystko, stąd moje pierwsze wrażenie odnośnie płyty brzmiało „wszystko, czyli nic”. Po paru więcej przesłuchaniach nie jest już tak źle, ale dalej uważam, że Imagine Dragons przesadzili ze wszystkimi unowocześnieniami, dodatkami oraz dziwnymi wstawkami. Użycie syntezatora i auto-tune na tym albumie sprawiło, że zespół na połowie albumu stracił tą charakterystyczną dla nich „afrykańską nutę”, która do nich przyciągała. Nie jest to płyta najgorsza, ale mam wrażenie, że nie ma tu myśli przewodniej i panuje rozgardiasz. Słuchając jej mam wrażenie, że jej tworzenie przebiegało w sposób „zaszalejmy i zobaczmy co z tego wyjdzie!”. Imagine Dragons na pewno zaszaleli na swoim drugim albumie serwując nam istny muzyczny rollercoaster, co w czasie jego słuchania powoduje wzloty, ale też bolesne upadki.
Źródło: Na Muzycznym Haju
# 547 Imagine Dragons „Smoke + Mirrors” (2015)
Amerykańska formacja Imagine Dragons w ubiegłym roku bardzo szybko znalazła sposób na to, bym z prędkością światła wracała do domu, by móc posłuchać ich każdej kolejnej premierowej piosenki. Wystarczyło dwa razy sypnąć nośnymi, muzycznymi gigantami („Battle Cry”, „Warriors”), bym zaczęła odliczać dni do premiery drugiego wydawnictwa grupy Dana Reynoldsa. Oba utwory były wprawdzie częścią zupełnie innych projektów (jeden zapowiadał film, drugi mistrzostwa świata w grze komputerowej), ale dawały nadzieję na udany krążek Imagine Dragons. Rzeczywistość okazała się być, hmmm, nieco inna. Gorsza?
Imagine Dragons podbili świat z prędkością światła, przebijając się do pierwszej ligi zespołów. Spora w tym zasługa nie tyle promocji, co dobrych kompozycji. Nie są nie wiadomo jak ambitne, ale nie łapiemy się za głowę, słuchając ich. Ot, niezły alternatywny rock pomieszany z nieirytującą elektroniką, ozdobiony mającym wiele barw wokalem Dana Reynoldsa.
Debiutancki album grupy, „Night Visions”, to płyta bardzo pogodna, emanująca pozytywną energią, żywiołowa. Dość wspomnieć tu takie numery jak „It’s Time”, „Amsterdam” czy „On Top of the World”. Jednak prawdziwą perełką było „Radioactive” – gniewny, potężny utwór. Właśnie za takie brzmienie polubiłam amerykański zespół. Ponura atmosfera oraz agresywny refren tej piosenki – a także ubiegłorocznych kawałków „Battle Cry” i „Warriors” – bardzo mi odpowiadają. Na „Smoke + Mirrors” znalazłam na szczęście kilka utworów, które mogę z powodzeniem dopisać do swojej listy numerów, za które Imagine Dragons należy się medal.
Może nie wszystkie najlepsze nowe piosenki zespołu nagrodziłabym zaraz odznaczeniem wykonanym ze złota, ale jednej najwyższe wyróżnienie należy się chociażby z powodu… jej tytułu. „Gold” to dynamiczna, cholernie przebojowa kompozycja charakteryzująca się prostym, ale nośnym refrenem:
Everything you touch turns to gold, gold, gold (PL: Wszystko co dotkniesz zamienia się w złoto, złoto, złoto)
Do nagrań, które najszybciej podbiły moje serce, należą także zadziorne „I’m So Sorry” (świetne partie gitary elektrycznej!), momentami głośne i drapieżne „Friction” (piosenka posiada najciekawszą linię melodyczną, będącą hipnotyczną mieszanką elektroniki i bębnów) oraz spokojne „Smoke and Mirrors”, które nie zwracałoby na siebie specjalnej uwagi, gdyby nie powodujące ciarek krzykliwe momenty.
Zachwyciła mnie balladowa kompozycja „Dream”. Proste, coldplayowe zwrotki pięknie współgrają z wyrazistym, podniosłym refrenem. Życzyłabym sobie więcej takich emocjonalnych smaczków od Imagine Dragons. Trochę szkoda, że pozostałe utwory przygotowane przez zespół celują w pogodniejsze, choć nie do końca radosne brzmienie. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Udanymi nagraniami są również jednostajne, charakteryzujące się sympatycznym klaskanym rytmem „Polaroid”; lekkie, wiosenne „It Comes Back to You” oraz oparte na brzmieniu gitary akustycznej „Trouble”, które czaruje fragmentami, w których Dan śpiewa niższym głosem, oraz mostkiem, gdzie Imagine Dragons chóralnie odśpiewując wersy
Maybe you could save my soul from all the things that I don’t know (PL: Może mogłabyś uratować moją duszę przed wszystkimi rzeczami, o których nie wiem)
przypominają mniej folkową wersję Mumford & Sons.
Rolę tegorocznych przebojów z tej samej szufladki co „It’s Time” i „On Top of the World” przyjęły na siebie dwa singlowe kawałki. Zahaczające o indiepop „Shots” na początku bardzo mi się nie podobało. Wystarczyło jednak spędzić z tym numerem kilka chwil, by mój stosunek do niego uległ zmianie. Podobnie sprawa miała się z najszybciej wpadającym w ucho utworem na „Smoke + Mirrors” – nieco folkowym „I Bet My Life”. Dziś nie wyobrażam sobie albumu Imagine Dragons bez tych pomysłowych piosenek.
Najsłabiej niestety wypada końcówka albumu. Trzy ostatnie kompozycje bardziej męczą, niż fascynują, choć oddzielnie da się od czasu do czasu ich posłuchać. „Summer” jest mało zaskakującą kompozycją, która nieco odstrasza mnie wyśpiewanym falsetem refrenem. Z mojej pamięci piosenka ta ucieka z taką samą prędkością, z jaką co roku mijają mi wakacje. Podobne wrażenie zostawia po sobie „Hopeless Opus”. „The Fall” to utwór, który zwraca na siebie uwagę cichszymi zwrotkami i wystrzeliwującym nagle, ni stąd ni zowąd, mocniejszym refrenem.
„Smoke + Mirrors” nie jest albumem, po przesłuchaniu którego powiem, że „Night Visions” nie dorasta mu do pięt. To jeszcze nie ten czas, nie ten poziom. Imagine Dragons nagrali płytę minimalnie tylko lepszą od przyjemnego debiutu. „Smoke + Mirrors” zyskuje dzięki temu, że więcej na nim piosenek, które wpadają w ucho, chociaż często nie dorównują one przebojowością starszym nagraniom grupy. Trochę szkoda, że „Battle Cry” i „Warriors” bardziej nie oddziałały na brzmienie tego wydawnictwa, ale myślę, że jeszcze przyjdzie czas na podobne stadionowe giganty.
Źródło: http://the-rockferry.blog.onet.pl/2015/02/18/547-imagine-dragons-smoke-mirrors-2015/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz